Pół roku pod jednym dachem z teściową: jak zrujnowała nasze małżeństwo
Pół roku temu moje życie zamieniło się w niekończącą się spiralę nerwów. Wtedy teściowa – Stanisława Janowska – oświadczyła, iż nie może już dłużej żyć sama. Łzy, presja, opowieści o samotności i strachu w nocy. Tak naciskała na mojego męża, iż ten, choćby mnie nie pytając, w pośpiechu sprowadził ją do nas – do naszego dwupokojowego mieszkania w centrum Krakowa.
A przecież miała swój dom z ogrodem i dużą kuchnią. Ale najwyraźniej zrobiło się tam „za cicho”. Choć nikt jej nie porzucił, nikt nie ignorował. Odwiedzaliśmy ją, przywoziliśmy zakupy, pomagaliśmy z lekami. Ale ona postanowiła inaczej – chciała pełnej kontroli. Nad synem. Nade mną. Nad naszym życiem.
Stanisława Janowska to kobieta nie do zniesienia. Uparta, kapryśna, z manią wielkości. Dopóki żył jej mąż, jeszcze trzymała fason. Ale po jego śmierci, gdy odszedł człowiek, który choć trochę ją hamował, zaczęło się prawdziwe piekło.
Najpierw była żałoba. Wszyscy przeżywaliśmy stratę. Ona naprawdę cierpiała, a ja, mimo chłodu w naszych relacjach, starałam się być blisko. Nie zostawialiśmy jej samej ani na dzień. Ale po paru miesiącach w jej oczach znowu zapłonął ogień. I niestety, nie ciepła, ale władzy.
Zaczęła znowu rzucać w moją stronę złośliwości:
– Mogłabyś się chociaż uczesać, zanim mąż wróci z pracy.
– Co to za mięso? Twarde jak podeszwa. Matka cię gotować nie nauczyła?
A do tego te ciągłe porównania: „A u Małgosi syn zjada barszcz i chwali. A twój tylko się krzywi…”. Tylko iż Małgosia to siostrzenica z trójką dzieci i mężem, który bez pozwolenia choćby ust nie otworzy.
Kiedy zaproponowała, żebyśmy się do niej wyprowadzili, stanęłam okoniem. Tak, dom ma większy. Ale tam nie mogłabym choćby swobodnie odetchnąć. A nasze mieszkanie, choć małe, jest w centrum, blisko pracy, przedszkola, sklepów. I przede wszystkim – to nasz dom. Ale nikt mnie nie słuchał. Mąż słyszał tylko ją:
– Mamo, jesteś sama… No jasne, wprowadź się do nas, odpoczniesz trochę.
Błagałam go, żeby się zastanowił. Ostrzegałam. Wiedziałam, jak to się skończy. Ale on obiecał:
– To tylko na chwilę. Ja wszystko ogarnę. Nie dam cię skrzywdzić.
Minęło pół roku. Przez ten czas przestałam się rozpoznawać. Stałam się nerwowa, zmęczona, wypalona. Każdy dzień – jak dzień świstaka. Od rana do wieczora obsługuję dorosłą, w pełni sprawną kobietę, która uznała, iż mam kręcić się wokół niej jak kelnerka w pięciogwiazdkowym hotelu.
– Herbata z cytryną, ale nie gorąca.
– Włącz serial, ale nie ten, bo ciśnienie mi skacze.
– Chodźmy na spacer, bo siedzę tu jak pies na łańcuchu.
A jeżeli zrobię coś nie po jej myśli – gotowe. Teatr jednej aktorki:
– Źle się czuję! Wezwij pogotowie! Serce mi staje!
Od dawna planowaliśmy z mężem urlop – chcieliśmy choć na tydzień wyrwać się nad morze, zresetować. Tak bardzo marzyłam o tym. Ale gdy tylko o tym wspomnieliśmy – Stanisława urządziła przedstawienie. Łzy, lamenty:
– Znowu mnie zostawiacie. Źle się czuję! Nikomu nie jestem potrzebna! Albo mnie zabierzecie, albo nigdzie nie jedziecie!
Mąż, jak zwykle, milczał. Tylko wzruszył ramionami.
– No co ja mogę?.. To jednak matka…
A ja mogę. Już nie chcę. Nie prosiłam o pałace, diamenty czy życie w luksusie. Chciałam po prostu żyć z mężem i dziećmi w domu, gdzie nikt nie będzie mi oddychał na kark i uczył, jak kroić marchewkę. Ale tego mi nie dano.
Rodzina rozpada się na moich oczach. Czuję, jak odchodzi szacunek, jak gaśnie miłość. Mój mężczyzna wybrał bycie synem. A ja mam dość bycia ofiarą.
Jeśli dla niego mama jest ważniejsza od żony i rodziny, niech zostanie z nią. Nie jestem ze stali. Jestem kobietą. A nie w tle czyjejś woli. I jeżeli rozwód to cena za mój spokój – jestem gotowa ją zapłacić.