Pół roku pod jednym dachem z teściową: jak zrujnowała nasze małżeństwo
Pół roku temu moje życie zamieniło się w niekończącą się spiralę nerwów. Wtedy teściowa – Halina Pawłowska – oświadczyła, iż nie może już dłużej żyć sama. Łzy, presja, opowieści o samotności i nocnym strachu. Tak naciągnęła męża, iż ten, choćby nie pytając mnie o zdanie, możliwie jak najszybciej sprowadził ją do nas – do naszej dwupokojówki w centrum Wrocławia.
A przecież miała własny dom z ogrodem i przestronną kuchnią. Ale, jak widać, zrobiło się tam „zbyt cicho”. Choć nikt jej nie porzucił, nikt nie ignorował. Odwiedzaliśmy ją, przywoziliśmy zakupy, pomagaliśmy z lekami. Ale ona postanowiła inaczej – zapragnęła pełnej kontroli. Nad synem. Nade mną. Nad naszym życiem.
Halina Pawłowska to kobieta nie do zniesienia. Uparta, kapryśna, z manią wyższości. Kiedy żył jej mąż, jeszcze trzymała fason. Ale po jego śmierci, gdy odszedł człowiek, który choć trochę ją powstrzymywał, zaczął się prawdziwy koszmar.
Najpierw była żałoba. Wszyscy przeżywaliśmy stratę. Ona naprawdę cierpiała, a ja, mimo chłodu między nami, starałam się być przy niej. Nie zostawialiśmy jej samej ani na dzień. Ale po kilku miesiącach w jej oczach znów zapłonął ogień. I niestety, nie była to życzliwość, ale żądza władzy.
Zaczęła rzucać w moją stronę kąśliwe uwagi:
— Mogłabyś chociaż się uczesać, zanim mąż wróci z pracy.
— Co to za mięso? Twarde jak podeszwa. Matka cię gotować nie nauczyła?
A do tego te ciągłe porównania: „A u Ewunii syn zjada barszcz i chwali. A twój, patrz, tylko się krzywi…”. Tyle iż Ewunia to siostrzenica z trójką dzieci i mężem pantoflem, który choćby ust nie otworzy bez jej zgody.
Kiedy zaproponowała, żebyśmy się do niej wprowadzili, stanęłam okoniem. Tak, dom ma większy. Ale tam nie mogłabym choćby swobodnie odetchnąć. A nasze mieszkanie, choć małe, jest w centrum, blisko pracy, przedszkola i sklepów. I przede wszystkim – to nasz dom. Ale nikt mnie nie słuchał. Mąż słyszał tylko ją:
— Mamo, jesteś sama… Tak, oczywiście, wprowadź się do nas, pobędziesz jakiś czas, odpoczniesz.
Błagałam go, żeby się zastanowił. Przestrzegałam. Wiedziałam, jak to się skończy. Ale obiecał:
— To tylko na chwilę. Będę pilnował. Nie pozwolę, żeby ci dokuczała.
Minęło pół roku. Przez ten czas przestałam siebie rozpoznawać. Stałam się nerwowa, zmęczona, wyczerpana. Każdy dzień to jak „Dzień świstaka”. Od rana do wieczora obsługuję dorosłą, w pełni sprawną kobietę, która uznała, iż mam kręcić się wokół niej jak pokojówka w pięciogwiazdkowym hotelu.
— Herbatę z cytryną, ale nie gorącą.
— Włącz serial, ale nie ten, bo ciśnienie mi skacze.
— Chodź na spacer, bo siedzę tu jak pies na łańcuchu.
A jeżeli zrobię coś nie tak – zaczyna się przedstawienie:
— Źle się czuję! Wezwij pogotowie! Serce mi wali!
Z mężem od dawna planowaliśmy urlop – marzyliśmy o tygodniu nad morzem, żeby odpocząć. Tak bardzo na to czekałam. Ale gdy tylko o tym wspomnieliśmy, Halina Pawłowska urządziła przedstawienie. Łzy, lament:
— Znowu mnie zostawiacie! Źle mi! Jestem nikomu niepotrzebna! Albo mnie zabierzecie, albo nigdzie nie jedziecie!
Mąż, jak zwykle, milczał. Tylko wzruszył ramionami.
— No co ja mogę?… To przecież moja matka…
A ja mogę. Już nie chcę. Nie prosiłam o pałace, diamenty czy luksusy. Chciałam po prostu żyć z mężem i dziećmi w domu, gdzie nikt nie będzie mi dyktował, jak kroić marchewkę. Ale choćby tego mi nie dano.
Rodzina rozpada się na moich oczach. Czuję, jak zanika szacunek, jak znika miłość. Mój mężczyzna wybrał bycie synem. A ja nie mam siły być już ofiarą.
Jeśli dla niego matka jest ważniejsza od żony i rodziny, niech zostanie z nią. Nie jestem z żelaza. Jestem kobietą, a nie cień podporządkowany cudzej woli. I jeżeli rozwód to cena za mój spokój – jestem gotowa ją zapłacić.