Anna stała przy szarych, odrapanych drzwiach szpitala, nieruchoma jak posąg, z wnętrzem ściśniętym ciężarem samotności. W dłoniach mocno przyciskała nowo narodzoną Zosię, owiniętą w cienki niebieski kocyk, który wydawał się zbyt jaskrawy w tej ponurej nocy. Niebieski kolor, na który czekali. Kolor, na który postawili, jak na przyszłość. USG wskazywało chłopca, a Witek, jej mąż, przybiegł na pierwsze badanie jak na wyścigi z oczami pełnymi ognia i głosem, który rozdzierał powietrze:
Syn, Anka! Dziedzic! Będziemy rządzić światem!
Klaskał się po kolanach, śmiał się, zamawiał szampana w kawiarni naprzeciwko, jakby już widział, jak ich syn rośnie, zostaje mistrzem świata albo przynajmniej dyrektorem banku.
Ale życie, jak zawsze, śmieje się z planów.
Dziecko urodziło się dziewczynką.
Nie byle jaką dziewczynką cichą, niemal nieważką jak blask księżyca na wodzie. Pojawiła się w środku nocy, w ciszy, bez głośnych krzyków, tylko z łzami dużymi, przejrzystymi, spływającymi po policzkach noworodka, jakby od razu zrozumiała: nie jesteś tą, której oczekiwano.
Witek nie przyszedł. Ani na poród, ani po wypis. Telefon milczał. Anna zadzwoniła do jego matki ta odpowiedziała szorstko, przez zaciśnięte zęby:
Niech się wyszaleje. Mężczyzna musi mieć dziedzica. A dziewucha? No, mogliście gdzieś oddać.
Te słowa wbiły się w duszę Anny jak drzazga.
Nie płakała. Po prostu spakowała rzeczy, wzięła na ręce swoją delikatną córeczkę i wyszła.
Dokąd?
W nikąd.
A adekwatnie do sublokatorskiego pokoju na obrzeżach miasta, który za trzysta złotych miesięcznie wynajmowała staruszka Krysia. Babcia Krysia kobieta o twarzy pooranej zmarszczkami, ale z miękkimi dłońmi i sercem, które jeszcze pamiętało, czym jest współczucie. Przyniosła gorącą herbatę, pomogła uprać pieluszki, ugotowała zupę, gdy Anna była już na skraju wyczerpania.
Właśnie wtedy Anna zrozumiała: rodzina to nie krew, ale ci, którzy zostają, gdy wszystko się wali.
Lata mijały jak jesienne liście na wietrze szybko, bezlitośnie.
Anna pracowała na dwóch etatach: w dzień jako ekspedientka w sklepiku, w nocy sprzątaczka w biurowcu. Jej dłonie pękały od zimna i chemikaliów, plecy bolały, ale oczy Zosi świeciły.
Dziewczynka rosła mądra, piękna, z oczami, w których odbijało się całe niebo. Nigdy nie pytała o ojca. Nie dlatego, iż nie chciała po prostu czuła, iż to pytanie rani matkę.
A Anna nauczyła się żyć bez bólu. Bez wspomnień. Bez imienia Witka.
Zapomniała.
Albo raczej zmusiła się, żeby zapomnieć.
Ale pewnego dnia, wracając z nocnej zmiany pod szarym wieczornym niebem, Anna go zobaczyła.
Stał przy błyszczącym czarnym mercedesie, lśniącym jak olej, odbijającym światła latarni. Na palcu złoty sygnet z kamieniem, który zdawał się błyszczeć choćby w półmroku. Obok chłopiec, może siedmioletni, żywy portret Witka z dzieciństwa: ten sam grymas, ten sam kształt głowy. Tylko wzrok zimny, wyniosły, jakby już wiedział, iż zasługuje na więcej.
Witek zobaczył Annę i zastygł.
Jakby czas uderzył go w twarz.
Poznał ją od razu. I poczuł, jak coś w nim pęka.
Anka?.. Ty jak się masz?.. Jego głos drżał, jakby sam nie wierzył, iż to mówi.
Anna milczała. Przyciskała torbę jak tarczę.
A wtedy krok zrobiła Zosia.
Drobna, krucha, ale z taką siłą w oczach, iż wydawało się jest gotowa bronić całego świata.
Mamo, kto to? spytała, patrząc prosto w oczy Witkowi.
Jej głos był cichy, ale przenikliwy jak dźwięk tłuczonego szkła.
Witek zbladł.
Bo zobaczył: przed nim stoi jego córka.
Nie byle jaka dziewczynka.
Żywy dowód na to, iż się pomylił. Że odrzucił.
Twarz Zosi to mieszanka Anny i jego samego: jej oczy, jej delikatność, ale jego kości policzkowe, jego rysy.
Nie dało się nie poznać.
Zająknął się.
To to
Z samochodu wyskoczyła kobieta w futrze w leopardzie, z platynowymi włosami, naciągniętym uśmiechem i pogardą w oczach.
Witek, kto to? Co za żule tu stoją? Jeszcze śmierdzą! Jej głos ciął jak nóż.
Chłopiec skrzywił się:
Tato, jedźmy! Oni są brudni!
Ale Witek ich nie słyszał.
Patrzył na Zosię.
Na tę małą dziewczynkę, której nie zaakceptował, którą porzucił, zanim się urodziła.
W jego oczach po raz pierwszy od lat zapłonęła świadomość.
Świadomość winy.
Świadomość straty.
Świadomość, iż odepchnął coś prawdziwego dla iluzji sukcesu, dla głupiego pragnienia, by mieć dziedzica.
Anna wzięła Zosię za rękę.
Chodź, córeczko. Nie mamy tu czego szukać.
Odeszły.
Powoli, dumnie, nie oglądając się.
A Witek stał jak sparaliżowany.
Jakby cały jego świat runął w jednej chwili.
Patrzył za nimi na kobietę, którą zdradził, na dziewczynkę, która miała być jego szczęściem.
I po raz pierwszy w życiu zrozumiał:
prawdziwe szczęście to nie pieniądze, nie samochody, nie synowie-mistrzowie.
To miłość, którą sam odtrącił.
W domu, w maleńkim pokoiku, pachniało świeżym żurkiem Babcia Krysia, jak zawsze, zostawiła im jedzenie.
Zosia milczała.
Anna przytuliła ją mocno.
Wszystko w porządku, słoneczko. Zapomnij, co widziałaś.
Mamo, a kto to był? szepnęła Zosia, podnosząc na matkę oczy pełne bólu i pytań.
Anna westchnęła.
To człowiek, który kiedyś był blisko. Ale teraz już nie jest. Nie myśl o nim.
Wiedziała to kłamstwo.
Prawda będzie rosła razem z Zosią.
Pewnego dnia się wszystkiego dowie.
Dowied