Dzisiejszy dzień skłonił mnie do refleksji. Deszcz lał jak z cebra, a ja, drżąca na zimnych marmurowych schodach pałacu Wiśniowieckich, tuliłam do piersi nowo narodzonego synka. Ręce bolały od jego ciężaru, nogi się uginały, ale najbardziej bolało serce to uczucie mogłoby złamać choćby najsilniejszą wolę.
Za mną rozległ się głuchy odgłos zamykanych dębowych drzwi, który odbił się echem po opustoszałym dziedzińcu.
Chwilę wcześniej Marek Wiśniowiecki, dziedzic jednego z najpotężniejszych rodów w Warszawie, stał obok surowych rodziców, wydając swój wyrok:
Zhańbiłaś naszą rodzinę rzekła jego matka lodowatym tonem. To dziecko nigdy nie było częścią naszych planów.
Marek unikał mojego wzroku, dodając cicho:
To koniec. Prześlemy ci twoje rzeczy. Po prostu odejdź.
Milczałam. Łzy zasłaniały mi oczy, gdy mocniej przyciskałam do siebie małego Mikołaja. Oddałam wszystko marzenia, niezależność, choćby siebie by być częścią tej rodziny. A teraz odrzucili mnie jak niepotrzebny śmieć.
Chłopiec cicho westchnął. Kołysałam go, szepcząc przez szum deszczu:
Ciii, kochanie. Mama jest przy tobie. Poradzimy sobie.
Bez parasola, bez planu, bez środków na podróż, weszłam w ulewę. Wiśniowieccy nie zrobili ani kroku, by pomóc tylko patrzyli przez okna, jak ich świat znika za zasłoną deszczu.
Przez tygodnie tułałam się po schroniskach, kościołach i nocnych autobusach. Sprzedałam biżuterię, w końcu choćby obrączkę, by nakarmić i wyleczyć syna. Grałam na skrzypcach metrze, zbierając kilka złotych.
Ale nigdy nie prosiłam o jałmużnę.
W końcu znaleźliśmy schronienie mały pokój nad podupadającym sklepem. Pani Nowak, starsza, dobra kobieta, zauważyła moją determinację i zaproponowała układ: pomoc w sklepie w zamian za niższy czynsz.
Natychmiast się zgodziłam.
W dzień stałam przy kasie, wieczorami malowałam na resztkach płótna, tanimi farbami. Mikołaj spał obok w koszu wyłożonym ręcznikami, gdy ja wkładałam duszę w każdy pociągnięcie pędzla.
Trudy mnie zahartowały. Każdy uśmiech Mikołaja dodawał mi sił.
Trzy lata później los się do mnie uśmiechnął na jarmarku w Krakowie.
Alicja Kowalska, znana właścicielka galerii, zatrzymała się przed moimi obrazami rozłożonymi na chodniku. Zafascynowana, zapytała:
To pani namalowała?
Skinęłam głową, nieufna, ale pełna nadziei.
To niesamowite szepnęła. Proste, poruszające, absolutnie piękne.
Kupiła trzy obrazy i zaprosiła mnie na wystawę w swojej galerii. Choć wahałam się nie miałam sukni, ani opieki dla dziecka Pani Nowak pożyczyła mi ubranie i zajęła się Mikołajem.
Ten wieczór zmienił wszystko.
Moja historia młodej matki odrzuconej przez rodzinę, która odrodziła się dzięki sztuce rozniosła się szybko. Obrazy sprzedawały się błyskawicznie, zaczęły napływać zamówienia. Moje nazwisko pojawiło się w gazetach, telewizji.
Nigdy się nie przechwalałam. Nigdy nie szukałam zemsty.
Ale nie zapomniałam.
Pięć lat później stanęłam w lśniącym atrium Fundacji Wiśniowieckich.
Po śmierci patriarchy nowy zarząd miał problemy finansowe i próbował odbudować reputację. Zwrócili się do znanej artystki, nie wiedząc, kto przekroczy próg.
W eleganckiej granatowej sukni, z wysoko upiętymi włosami, stałam wyprostowana, a obok mnie dumny, siedmioletni już Mikołaj.
Marek był już tam, postarzały i wyczerpany. Zamarł, gdy nasze spojrzenia się spotkały.
Katarzyna? Ale co ty
Pani Katarzyna Wiśniowiecka ogłosiła asystentka. Nasza zaproszona artystka na ten rok.
Na moich ustach pojawił się ledwie zauważalny uśmiech.
Witaj, Marku. Dawno się nie widzieliśmy.
Zająknął się: Ja nie wiedziałem nie sądziłem
Nie odparłam łagodnie. Nie sądziłeś.
Szept wypełnił salę. Matka Marka, teraz na wózku inwalidzkim, zastygła, ale jej oczy otworzyły się szeroko.
Położyłam teczkę na stole.
Oto moja kolekcja: «Niezłomna». Opowiada historię przetrwania, macierzyństwa i siły po zdradzie.
Cisza.
A także dodałam spokojnie proszę, aby cały dochód trafił do schronisk dla matek i dzieci w potrzebie.
Nikt się nie sprzeciwił.
Marek stał nieruchomo, gdy kobieta, którą odrzucił, stała przed nim, przemieniona.
Starszy administrator podszedł bliżej:
Pani Wiśniowiecka, to wzruszająca propozycja. Ale czy związki z tą rodziną nie będą problemem?
Mój uśmiech był stanowczy.
Żadnych związków już nie ma. Zostało mi tylko jedno nazwisko mojego syna.
Marek próbował: Katarzyno o Mikołaju
Spojrzałam mu w oczy:
Z Mikołajem wszystko w porządku. Pierwszy w klasie, gra na fortepianie. I wie, kto przy nim został a kto odszedł.
Marek spuścił wzrok.
Miesiąc później wystawa otworzyła się w odrestaurowanym kościele. Główny obraz monumentalne płótno Wygnanie przedstawiał kobietę w deszczu, trzymającą dziecko przed zamkniętymi drzwiami pałacu. Jej twarz wyrażała siłę i niezłomność. Z nadgarstka biegła złota nić, wiodąca w świetlaną przyszłość.
Krytycy nazwali to arcydziełem bólu, siły i przebaczenia. Bilety wyprzedały się w całości.
Ostatniego wieczoru Marek przyszedł sam.
Jego rodzina była w ruinie, matka w domu opieki, fundacja bliska bankructwa. Długo stał przed Wygnaniem.
Gdy się odwrócił, byłam obok w czarnej aksamitnej sukni, z kieliszkiem wina, promieniejąca pewnością.
Nigdy tego nie chciałem szepnął.
Wiem odparłam. Ale pozwoliłeś, by się stało.
Zrobił krok. Bałem się. Moi rodzice
Uniosłam dłoń:
Nie mów nic. Miałeś wybór. A ja stałam w deszczu z twoim dzieckiem. A ty zamknąłeś drzwi.
Mój głos drżał. Czy jest sposób, by to nap