Nieplanowane macierzyństwo: jak wiosna przypomniała o grzechu, którego nie da się zapomnieć
Halina nigdy specjalnie nie marzyła o drugim dziecku. Z Janem mieli już syna, siedmioletniego wiercipiętę, i wracać do nieprzespanych nocy, pieluch, kolki i dziecięcych histerii zupełnie nie miała ochoty. Tym bardziej, iż jej kariera w końcu nabrała tempa — pojawiły się perspektywy, podróże, ludzie, z którymi było łatwo, wesoło i… nie po rodzinnemu. Ale ciąża się zdarzyła. Przypadkiem, nie w porę, jak to zwykle bywa.
Jan jednak od razu oznajmił, iż chce córkę. „Może będzie miała lżejszy charakter” — uśmiechał się pod nosem. Halina kiwała głową. W środku — złość, strach, irytacja. Ale gdy dziewczynka przyszła na świat — malutka, jasnowłosa, z błękitnymi oczami i nosek jak guziczek — Halina po raz pierwszy się zagubiła. Coś w niej ścisnęło. Ale zaraz, jakby na przekór temu przebłyskowi uczuć, lekarze oznajmili: noworodek ma wrodzoną wadę serca. Poważną. Będzie leczenie. Będzie operacja.
To nie było w jej życiowych planach. Ani trochę. Wszystko, na co tak ciężko pracowała, mogło runąć. Fitness, firmowe imprezy, wakacje w Grecji z koleżankami, awans — i teraz to? Nie. Nie teraz. Nie z nią.
Jan wysłuchał — i dał za wygraną. Wzruszył ramionami. I oboje podjęli decyzję, o której głośno nie mówili choćby między sobą. Powiedzieli rodzinie i znajomym, iż dziewczynka umarła.
W domu dziecka dziewczynkę z błękitnymi oczami przyjęła Helena Kowalska. Pracowała tam już dwadzieścia pięć lat. Wydawałoby się, iż przyzwyczajenie do bólu i dziecięcych losów, złamanych jeszcze przed rozpoczęciem życia, powinno otępić serce. Ale nie. Każdy nowy „odrzucony” wbijał się w duszę. Zwłaszcza ta dziewczynka. Taka cicha, taka wzruszająca. Patrzyła na nią, jakby szukała jedynej bliskiej osoby.
Helena zaczęła spędzać z malutką każdą wolną chwilę. Dziewczynka zaczęła się do niej uśmiechać, wyciągać rączki, gaworzyć w odpowiedzi na pieszczoty. I Helena nie wytrzymała. Porozmawiała z mężem.
— Tadeusz, nie mogę jej tam zostawić.
— Trzeba ją leczyć. Dasz radę?
— Dam. Jest nasza. Nazwiemy ją Nadzieją.
Zostali jej rodzicami. Mieli już dobrze po pięćdziesiątce, zdrowie nie to, pieniędzy niewiele. Tadeusz harował od świtu do nocy w gospodarstwie. Helena — z Nadzieją po szpitalach, badaniach, sanatoriach, rehabilitacjach. Spali po trzy godziny. Jedli, co Bóg dał. Ale jeden uśmiech Nadziei — i Tadeusz odmładzał się o dwadzieścia lat.
Nadia rosła na dobrą, wrażliwą, pełną życia dziewczynę. Pomagała w domu, ciągnęła do ludzi. Gdy miała pięć lat, pomogła starszej sąsiadce nieść kukurydzę: „Babciu Marysiu, ja poniosę dwa kolby, będzie wam lżej!” I maszerowała dumnie przed nią z ciężkimi dla jej rączek kolbami, jakby niosła korony.
Gdy nadszedł czas operacji, cała wieś się modliła. Ludzie pomagali, jak mogli: pieniędzmi, jedzeniem, dobrym słowem. Operacja się udała. Nadia przeżyła. Co więcej — pokonała chorobę.
Wyrosła na piękną i mądrą dziewczynę. Uczyła się świetnie, dostała się na uniwersytet, mieszkała w akademiku, na wakacje wracała do domu, gdzie czekali na nią z miłością i pierogami.
Pewnego kwietniowego dnia Nadia spacerowała po parku. Było ciepło, słońce igrało w gałęziach, ptaki świergotały, ziemia pachniała budzeniem się do życia. Myślała o nadchodzącym majowym weekendzie, o tym, jak wróci do mamy i taty, pomoże w ogrodzie, wieczorem usiądzie w altance z kubkiem ziołowej herbaty, słuchając, jak mama opowiada historie.
I nagle — uderzenie. W nogi wpadł pluszowy króliczek. Nadia podniosła głowę — na pobliskiej ławce siedziała kobieta i czteroletni chłopiec. Podniosła zabawkę i powiedziała łagodnie:
— Zgubiłeś króliczka.
— Nie potrzebuję go, on jest chory! On niedługo umrze! — krzyknął chłopiec ze złością i bezradnością.
— Nie zwracajcie uwagi — powiedziała zmęczona kobieta. — Jest chory. Ma wrodzoną wadę serca. Rodzice… nie chcą się nim zajmować. Musiałam go wziąć ja. To mój wnuczek. Ale jest mi ciężko.
Nadia spojrzała na nią. Kobieta była zadbana, elegancka. Ale jej oczy… Puste. Zgaszone. Jakby mieszkała w nich zima, mimo iż na dworze była wiosna. Coś w tym spojrzeniu poruszyło Nadię.
I zaczęła mówić. Opowiedziała, iż sama była taka. Że jej mama — prawdziwa mama — ją uratowała. Że trzeba wierzyć. Że z miłością wszystko jest możliwe. Że oni wygrali — i ta kobieta też może.
A kobieta siedziała w milczeniu. Jej twarz bladła z każdą sekundą. Bo przed nią stała dziewczyna z jej twarzą. Z jej oczami. Tymi samymi — błękitnymi. Z oczami, od których kiedyś się odwróciła.
To była ona. Jej córka. Nie mogło być inaczej.
— Nie może być… — szepnęła.
— Może — z przekonaniem odpowiedziała Nadia. — Najważniejsze, to wierzyć. Ja wierzę. I pani też niech wierzy.
Nadia odeszła. Promienna. Szczęśliwa. Pełna życia.
A Halina została. Jak wryta. Oczy jej płonęły. Dusza się rwała. Chciała krzyczeć, dogonić, przytulić, paść do nóg, prosić o przebaczenie. Ale… czy miała do tego prawo?
Nie. Odwróciła się kiedyś. Ze strachu. Dla wygody. A potem jej życie się rozpadło. Jan zostawił ją dla innej. Syn wyrósł na zimnego, obojętnego człowieka, a teraz ona sama wychowywała wnuka, którego choćby jego rodzice nie kochali. Sama. Bez pomocy. Bez miłości. Bez nadziei.
I oto — wiosna. Oto — dziewczyna, którą kiedyś odrzuciła. Obca, a jednak najbliższa. Szczęśliwa. Ocalona — ale nie przez nią.
Halina nie poszła za nią.
Bo wiedziała: miłość to nie prawo. To dar. Który kiedyś odrzuciła.
I teraz została jej tylko cień. Cień córki. I własne, spóźnione żale.