**Prawdziwy mężczyzna**
Od dwóch lat spotykałam się z Grześkiem. Moja mama zaczęła się już martwić, iż córka traci z nim czas, a do ślubu jakoś nie dochodzi. Sam Grześ mówił, iż nie ma się co spieszyć, zdążą, i tak jest im dobrze razem…
Minęło lato, liście opadły z drzew, zasypując chodniki złotym dywanem, nastały deszcze. I właśnie w jeden z tych wilgotnych, październikowych dni Grześ nagle, niezgrabnie, oświadczył mi się, wręczając skromny pierścionek.
Oplotłam jego szyję ramionami i szepnęłam mu do ucha: „Tak”, a potem założyłam pierścionek na palec i krzyknęłam radośnie: „Tak!”, wyciągając ręce w górę i podskakując z radości.
Następnego dnia poszliśmy do urzędu stanu cywilnego i, zawstydzeni, złożyliśmy wniosek. Ślub wyznaczyliśmy na połowę grudnia.
Marzyło mi się wesele latem, żeby wszyscy zobaczyli, jaka jestem piękna w białej sukni. Ale nie sprzeciwiałam się Grzesiowi. A nuż odłożyłby ślub na kolejne lato, a potem mógłby zmienić zdanie. A ja go kochałam i nie przeżyłabym rozstania.
W dzień ślubu szalała prawdziwa zadymka. Wiatr rozczochrał starannie ułożoną fryzurę. Powiewający tren białej sukni unosił się jak dzwon, wydawało się, iż kolejny podmuch porwie piękną pannę młodą i uniesie daleko. Na schodach Grześ złapał swoją szczęśliwą żonę na ręce i zaniósł do samochodu. I nic – ani zadymka, ani rozczochrane włosy – nie mogło zepsuć euforii zakochanych.
Pierwsze miesiące były pełne miłości i szczęścia. Wydawało się, iż tak już zostanie. Owszem, zdarzały się drobne sprzeczki, ale nocą gwałtownie się godziliśmy i kochaliśmy jeszcze mocniej.
Po roku w naszej szczęśliwej rodzinie urodził się Krzysiu.
Chłopiec rósł spokojny i bystry, ku euforii rodziców. Grześ, jak większość mężczyzn, mało pomagał przy synu, bał się go brać na ręce, a gdy już to robił, Krzysio zaczynał płakać, i ja natychmiast go odbierałam.
— Zajmij się nim sama, lepiej ci wychodzi. Jak podrośnie, to będziemy grać w piłkę. Ja lepiej was utrzymam — mówił Grześ, ale jego pensja ledwo starczała dla trójki.
Krzysio podrósł, poszedł do przedszkola, a ja wróciłam do pracy. Ale pieniędzy nie przybyło, na wkład własny do kredytu mieszkaniowego nie sposób było uzbierać. Zaczęły się pretensje, kłótnie, wzajemne oskarżenia o zbędne wydatki. Już nie było tak łatwo się pogodzić, jak kiedyś.
— Wszystko, mam dość. Harujesz, harujesz, a tobie ciągle mało. Może ty je zjadasz? — zirytowany zapytał któregoś dnia Grześ.
— To ty je zjadasz — odcięłam się. — Popatrz tylko, jaki brzuch ci urósł.
— Nie podoba ci się mój brzuch? Ty też się zmieniłaś, wiesz? Ożeniłem się z pięknym motylem, a ty zamieniłaś się w gąsienicę.
Słowo po słowie pokłóciliśmy się na ostro. Ocierając łzy, poszłam po Krzysia do przedszkola. W drodze powrotnej, słuchając paplaniny syna, nagle zrozumiałam, iż nie mogę stracić Grzesia. Zaraz wrócimy do domu, przytulę go, pocałuję i poproszę o wybaczenie. A Grześ, jak dawniej, odwzajemni pocałunek i wszystko wróci do normy. Przecież kochające się osoby kłócą się tylko po to, by się potem cieszyć. Nastrój mi się poprawił i poganiałam ledwo nadążającego za mną Krzysia.
Ale mieszkanie przywitało nas ciszą i ciemnością. Z wieszaka zniknęła mężowska kurtka, zabrakło też butów. „Ochłonie, wróci” — pomyślałam i zaczęłam smażyć ziemniaki ze skwarkami, tak jak Grześ lubił.
Ale Grześ nie wrócił, nie odbierał telefonów. Rano, zmęczona bezsennością i czarnymi myślami, zawiozłam Krzysia do przedszkola i pojechałam do pracy. Z trudem doczekałam przerwy obiadowej, wymówiłam się złym samopoczuciem, ale zamiast do domu, pojechałam do biura Grzesia.
Podeszłam do jego gabinetu i, powtarzając w myślach przygotowane wcześniej słowa, otworzyłam drzwi. Grześ stał do mnie plecami i całował jakąś kobietę. Na ciemnym garniturze bielały jej dłonie z jaskrawym manicure, przypominając rozłożone liście klonu.
Kobieta nagle otworzyła oczy i zobaczyła mnie, ale nie odsunęła się od Grzesia, nie zdjęła rąk z jego pleców, wręcz przyciągnęła go mocniej.
Wybiegłam z biura jak oparzona. Szłam, nie patrząc przed siebie, potykając się o przechodniów, niczego nie widząc przez łzy. Nogi same zaniosły mnie pod drzwi mamy.
— Mamo, za co on mnie tak potraktował? Czy wszyscy mężczyźni są tacy? — zapytałam przez łzy.
— Jacy tacy? — zdziwiła się mama.
— Zdradzają. Pewnie już dawno to trwa, a ja nie zauważyłam. Nie może być tak, iż to się stało nagle?
— Nie wiem, córeczko. Gdy kochasz, cały świat mieści się w jednym mężczyźnie. Dlatego wydaje ci się, iż jeżeli on cię zdradza, to wszyscy mężczyźni są zdrajcami — westchnęła mama. — Nic się nie martw, wróci.
— A jeżeli nie? — zapytałam stłumionym głosem.
— Z czasem ból minie. Masz syna. Myśl o nim. A jeżeli nie wróci, może to i lepiej. Jesteś młoda, jeszcze znajdziesz swoje szczęście.
— A ty nie znalazłaś.
— Skąd wiesz? Po prostu bałam się, iż z innym może się to powtórzyć. No i ty już byłaś duża, bałam się o ciebie. A ty masz syna, on potrzebuje ojca…
Uspokojona nieco u mamy, pojechałam po Krzysia do przedszkola.
— Mamo, pobaw się ze mną — poprosił w domu.
— Zostaw mnie w spokoju — odburknęłam.
— Nie lubię, kiedy tak mówisz — drżącym głosem powiedział syn i więcej się nie narzucał.
Grześ wrócił, gdy już układGrześ zapakował swoje rzeczy do torby i wyszedł bez słowa, a ja zrozumiałam, iż prawdziwym mężczyzną w moim życiu okazał się mój syn, który dochował obietnicy i nigdy mnie nie opuścił.