Przykre, kto uczy dziś w szkołach. „Wiadomość od nauczycielki w Librusie mnie zażenowała”

mamotoja.pl 2 godzin temu
Zdjęcie: Rodzice oczekują wpsółpracy, a nie oceny. fot. AdobeStock/vitec40


Kiedy zobaczyłam powiadomienie w Librusie, myślałam, iż to zwykła informacja o zadaniu czy sprawdzianie. Niestety, po otwarciu wiadomości poczułam wstyd, złość i żal. Nauczycielka historii opublikowała w niej listę uczniów „notorycznie przeszkadzających na lekcji”, podając ich nazwiska i dodając, iż „ostatecznie ostrzega”, bo „sytuacja zaczyna przekraczać granice”. Wśród tych nazwisk widniało również imię mojego syna.

I to właśnie wtedy zrozumiałam, jak bardzo w szkołach brakuje dziś uważności, delikatności i zwykłego ludzkiego podejścia. Bo znam swoje dziecko.

Publiczne piętnowanie zamiast rozmowy

Nie potrafię pojąć, w jaki sposób nauczycielka — osoba z wieloletnim doświadczeniem — mogła uznać, iż publiczne piętnowanie uczniów jest adekwatną drogą. To nie była wiadomość do jednego rodzica, nie próba wyjaśnienia sytuacji, nie prośba o współpracę. To była lista nazwisk wysłana do wszystkich dorosłych mających dostęp do klasy.

Jaki był cel? Zawstydzenie? Próba pokazania „kto tu rządzi”? Na pewno nie było to budowanie relacji ani zaufania. Nauczycielka jest osobą starszą, od lat pracuje w tej samej szkole i wyraźnie widać, iż jest już zmęczona i sfrustrowana.

Dla niej uczeń idealny to ten, który siedzi cicho, patrzy w tablicę i nie zadaje pytań. Każde odstępstwo od tej reguły to „przeszkadzanie”. Jej słynna fraza „proszę nie filozofować” pada podobno na każdej lekcji.

Mój syn nie przeszkadzał. Mój syn… pytał

Najbardziej boli mnie to, iż moje dziecko zostało wrzucone do jednego worka z uczniami, którzy faktycznie przeszkadzają innym. Mój syn jest interesujący świata. Uwielbia historię – do tego stopnia, iż sam szuka informacji, ogląda dokumenty, czyta książki dla młodzieży.

Jeśli zadaje pytania na lekcji, to nie po to, by przeszkadzać, ale po to, by zrozumieć więcej. I tak, czasem są to pytania pogłębione, dociekliwe, trudne. Tymczasem nauczycielka uznała je za „utrudnianie prowadzenia zajęć”.

Gdy zapytałam syna, co dokładnie się wydarzyło, odpowiedział tylko: „Mamo, ona nie lubi, jak ktoś się interesuje tematem bardziej, niż ona chce”. I to mnie przeraziło najbardziej.

Wstyd zamiast współpracy

Wiadomość w Librusie nie była prośbą o pomoc czy szukaniem rozwiązania. Była pokazem siły. Przypomniała mi czasy, w których nauczyciel miał być nieomylny, a dzieci – posłuszne. A przecież szkoła powinna być miejscem dialogu. Miejscem, w którym wspólnie szuka się rozwiązań, a nie publicznie strofuje uczniów przed całą klasą i ich rodzicami.

Po tej sytuacji napisałam do wychowawczyni. Nie po to, by robić aferę, ale by zrozumieć, co się dzieje. Usłyszałam tylko:
„Ona tak ma. Zawsze tak pracowała”. I chyba właśnie to jest najgorsze. Bo jeżeli ktoś przez lata nie zmienia swoich metod, to choćby nie zauważy, iż przestają działać.

Od redakcji: Rodzice i nauczyciele często patrzą na szkolne sytuacje z zupełnie różnych perspektyw. Choć wiadomości publiczne z nazwiskami mogą budzić kontrowersje i prowadzić do nieporozumień, warto pamiętać, iż kooperacja i rozmowa są fundamentem dobrej edukacji. Wspólne szukanie rozwiązań zawsze przynosi lepsze efekty niż wzajemne pretensje.

Napisz do nas: redakcja@mamotoja.pl

Zobacz także: Groźna gra na WhatsApp zalewa podstawówki. Tak dzieci poniżają rówieśników

Idź do oryginalnego materiału