Ładne Bebe zaprasza z wizytą do domu Pauliny Kani, fotografki, w którym już niedługo będzie mieszkać sześcioosobowa rodzina. Dom z lat 80. po gruntownym remoncie od razu stał się ich wielką miłością.
Wnętrze wypełnia sklejka – ciepła, naturalna i zapraszająca do środka. Styl? Mid-century z domieszką lat 70. i kalifornijskiego luzu – ten miks to spełnienie marzeń właścicielki, fotografki z wyczuciem koloru i kompozycji. Kuchnia z ogromną kaflową wyspą to serce domu, a salon to królestwo wspólnych chwil: gier, śmiechu, rozmów i wygłupów. To dom, który tętni życiem, euforią i kolorem – zobaczcie sami! Oglądajcie i subskrybujcie kanał Ładne Bebe, żeby nie przegapić kolejnych wnętrzarskich opowieści (i nie tylko).

Daga Suchorabska: Gdzie mieści się wasz dom i kto tworzy jego codzienność?
Paulina Kania: Nasz dom jest położony w zachodniej części Poznania, na Osiedlu Bajkowym, charakteryzującym się niską zabudową (głównie szeregowymi domami), dużą ilością zieleni oraz trudnymi do podrobienia nazwami ulic, np. Krasnoludków, Makowej Panienki, Szeherezady czy Lisa Witalisa. To taki spokojny kawałek stolicy Wielkopolski, zlokalizowany przy pięknym Lasku Marcelińskim, znajdujący się nie tak znowu daleko od jego centrum. Mieszkamy tutaj w piątkę – ja, mój narzeczony – Kuba, dwóch synów – siedmioletni Stefan oraz czternastoletni Jeremi i kochany pies Toffik, którego swego czasu wyciągnęliśmy ze schroniska. Jednak już w październiku będzie nas więcej – wtedy urodzi się Gabrysia, która wprowadzi do naszego domu więcej kobiecej energii. Wszyscy z niecierpliwością na nią czekamy!


Jak trafiliście na to miejsce – to była miłość od pierwszego wejrzenia czy dłuższe poszukiwania?
P.K.: Poszukiwania domu trwały mniej więcej rok. Ale wiedziałam, czego chcę. Chodziło mi o stary dom, który mogłabym zamienić w wymyśloną przeze mnie od początku do końca przestrzeń. Ważna była lokalizacja – spokojna okolica z prawdziwą społecznością funkcjonującą ze sobą dłużej niż rok czy dwa. Co ciekawe, domu nie znalazłam ja. Wyszukała go moja ówczesna sąsiadka. Specyficzna osoba, której nie podobało się towarzystwo naszej rodziny (wynajmowaliśmy połowę domu, ona mieszkała w drugiej). Szukała więc sposobu, żebyśmy się wyprowadzili. Podsyłała nam oferty kupna różnych miejsc, pełniąc funkcję agenta nieruchomości, który za swoją pracę nie pobiera wynagrodzenia (śmiech).


Jednym z nich był dom na Osiedlu Bajkowym. Na miejsce pojechałam z Piotrem, moim ówczesnym partnerem i ojcem chłopców, który zmarł ponad trzy lata temu po długiej walce z glejakiem. Było lato. Jak tylko stanęliśmy w ogrodzie i zobaczyłam piękne, wysokie, majestatyczne drzewa rosnące tuż obok działki, nie chciałam szukać już niczego innego. Poza tym od domu, właściciela – pana Marka oraz jego synów pomagających mu go sprzedać, biła pozytywna energia. Spodobała mi się jeszcze jedna rzecz. Pan Marek zbudował ten dom sam, chciał go opuścić tylko dlatego, iż zmarła jego żona i był on dla niego za duży. Bardzo to miejsce kochał.

Co było dla was najważniejsze przy planowaniu i urządzaniu tej przestrzeni, żeby naprawdę poczuć, iż to wasz dom?
P.K.: Jak już wspomniałam, przestrzeń, w której mam mieszkać, powinna być zaaranżowana zgodnie z moim pomysłem. Dom był zadbany, ale wymagał wielu zmian. W zasadzie to cały czas coś zmieniamy. Czasami jest to kosmetyka, innym razem poważne remonty.
Jakub Ziębka: Najnowsza zmiana, wcale nie kosmetyczna, miała miejsce niedawno, na parterze domu. Działo się to w czasie, gdy już tu mieszkałem. W miejscu, gdzie mieścił się kiedyś garaż wraz z kanałem samochodowym, powstała nasza pracownia – Hello. Miejsce spotkań. Zostało stworzone po to, żeby organizować tutaj warsztaty, imprezy, np. urodziny dzieci czy wieczory panieńskie oraz sesje fotograficzne, za które odpowiada oczywiście Paulina. I to wszystko się dzieje! Charakteru przestrzeni nadają gliniane tynki, przytulności – drewno, z którymi doskonale komponują się niebanalne dodatki. Jest tam też wydzielone miejsce, gdzie pracujemy.


P.K.: Zmiany objęły również taras oraz ogród, na które w ciepłe dni otwiera się Hello. Miejsce spotkań. Także to działo się stosunkowo niedawno. Taras ma trzy kondygnacje, został wykonany z modrzewia, tak jak elewacja od strony ogrodu. Pierwszą i drugą połączyliśmy szafirowo-błękitnymi schodami. Przearanżowaliśmy ogród, powstały tam ponadto dwa domki, ogrodowy oraz dla dzieci – wraz ze zjeżdżalnią. Dużo działo się na pierwszym piętrze. Zdecydowałam się na połączenie kuchni z pokojem, postawiłam na dużą wyspę. Niektórzy, w tym moi rodzice, uważali to za szalony pomysł, trzeba było wykonać wiele przeróbek, m.in. hydraulicznych i elektrycznych. Ale uparłam się i… bardzo dobrze! Teraz mam piękną wyspę kuchenną, stojącą naprzeciwko dużych okien, wychodzących na piękny ogród. Najmniejsze zmiany dokonały się na drugim piętrze. Tam wyremontowane zostały trzy pokoje oraz łazienka.

Gdzie szukaliście inspiracji – czy są wnętrza, osoby lub miejsca, które was szczególnie poruszyły?
P.K.: Wnętrzarstwem interesuję się już od dawna, to jedna z moich, po fotografii, największych pasji. Na różne sposoby projektowania wnętrz zwracam uwagę wszędzie, szczególnie podczas podróży. Moje oko cieszą niebanalnie i stylowo urządzone kawiarnie, apartamenty, przestrzenie publiczne. Po tym kontem oglądam również filmy, albumy oraz Pinteresta. o ile chodzi o nasz dom, jest on połączeniem różnych stylów. Zainspirowałam się Danią oraz amerykańskim stylem z lat 70-tych, gdzie wnętrza nawiązują do natury. U nas takich elementów, szczególnie drewnianych, nie brakuje.
Patrząc na elewację, nawiązuje ona do tego, co zobaczyłam w Norwegii. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie wprowadziła do domu kolorów, które charakteryzują style: hiszpański oraz północnoafrykański. Przykład? Schody łączące dwie kondygnacje tarasu oraz balustrady. We wnętrzu również nie brakuje takich kolorowych dodatków, np. dywanów, szklanek, talerzy, obrazów – je przywieźliśmy z naszych podróży po Maroku, Tunezji, Jamajce, Meksyku i Stanach Zjednoczonych.


Czy macie jedno ulubione miejsce w domu, do którego wszyscy ciągną?
P.K.: Zdecydowanie jest nią przestrzeń na pierwszym piętrze – salon połączony z kuchnią, jadalnią i tarasem. To tutaj spędzamy najwięcej czasu. Gotujemy, rozmawiamy, słuchamy muzyki, tańczymy do niej, czytamy, gramy w planszówki, czasami oglądamy telewizję.
J.Z.: Czasami jest nam tam bardzo wesoło, innym razem – smutno (jak mnie, podczas oglądania kolejnych niepowodzeń mojego ukochanego zespołu piłkarskiego – Pogoni Szczecin), ale zawsze, co najważniejsze, jesteśmy razem. I mamy blisko do legowiska Toffika, który bardzo lubi pieszczoty.
Jak wyglądają pokoje waszych synów – co się w nich kryje i co mówi o ich charakterach?
P.K.: To co prawda najmniejsze pomieszczenia w naszym domu, ale za to bardzo charakterystyczne. Jeremi ma duszę artysty, jednym z jego zainteresowań jest między innymi graffiti. Doskonale widać to w jego pokoju, a dokładniej – znajdujących się tam meblach. Rozumiem to, jak byłam mała, rozwieszałam w swoim pokoju plakaty muzyków, w których się kochałam… o ile chodzi o pokój Stefana, został on zaprojektowany tak, żeby maksymalnie wykorzystać niewielką przestrzeń. Łóżko znajduje się na antresoli, poniżej mamy miejsce na jego rzeczy, na przykład ubrania i zabawki oraz biblioteczkę. Wszystko zostało wykonane ze sklejki, tak jak dużo rzeczy w naszym domu.


Czy dzieci pomagały w urządzaniu swoich kątów? A może coś same zaprojektowały?
P.K.: Zawsze mają wpływ na to, co znajduje się w ich pokojach. Przedstawiamy im swoje koncepcje, a oni wyrażają, lub nie, na to zgodę. Dodatkowo wybierają np. kolory ścian czy frontów szafek.
Czy są w domu rzeczy z historią – takie, które mają dla was szczególne znaczenie?
J.Z.: Oczywiście, duża część z nich została kupiona podczas naszych podróży. Ale nie tylko. W naszej bibliotece stoi np. szklana ryba, która została wykonana jeszcze w czasach PRL-u, w krośnieńskiej hucie szkła. Wcześniej należała do mojej ukochanej babci Marysi, pochodzącej z Podkarpacia. Po jej śmierci ryba była ze mną wszędzie tam, gdzie mieszkałem. To szczególny przedmiot. Przypomina mi o tym, skąd pochodzi moja rodzina. Poza tym ryba ma jakiś nieodparty urok – dzisiaj już niczego podobnego się nie wytwarza.
Bardzo istotny jest dla nas obraz kupiony od lokalnego jamajskiego artysty – Jah Calo. Dlaczego? Został wykonany w Belmont, małym miasteczku położonym na południu wyspy, w którym oświadczyłem się Paulinie. Zdarzyło się to w zeszłym roku, w Morzu Karaibskim, w pobliżu odludnej plaży. Belmont to także miejsce urodzin jednej z muzycznych ikon Jamajki – Petera Tosha. A ja tamtejszą muzykę kocham miłością ogromną! W naszym domu znajdziemy także wiele dodatków pochodzących z Afryki Północnej, szczególnie – Maroka. Kochamy ich wzornictwo i styl życia. Dlatego bardzo chętnie zaparzamy w naszym marokańskim czajniczku zieloną herbatę ze świeżymi liśćmi mięty. Delektujemy się nią, pijąc ze szklanek, które pochodzą także z tamtego kraju.

Co cenicie w swojej okolicy – co sprawia, iż dobrze się tu mieszka jako rodzina?
P.K.: Po pierwsze – atmosferę. Lubimy naszych sąsiadów – tych młodszych, w naszym wieku i starszych. Jesteśmy ze sobą zżyci, staramy się sobie wzajemnie pomagać, spotykamy się. Po drugie – kameralność, jesteśmy w mieście, ale jakby trochę poza nim. Po trzecie – zieleń, tutaj jest jej naprawdę dużo.
Dokończcie zdanie: Nasz dom jest…
P.K.: … miejscem, w którym czuję się sobą, siadam na kanapie z kawą, patrzę w okno i myślę o realizacji moich kolejnych pomysłów. Miejscem wspomnień. Planowałam zmiany w tym domu wspólnie z moim poprzednim partnerem Piotrem, on w nim odszedł. Miejscem, gdzie pisze się nowa historia. Coś się skończyło, coś się zaczęło. Znalazłam nową miłość, dzięki niej już niedługo na świat przyjdzie Gabrysia. Miejscem, do którego z przyjemnością wracam po zakończeniu podróży. Miejscem spotkań, kocham ludzi, lubię ich gościć i z nimi rozmawiać.
J.Z.: …miejscem, w którym mam szczęście żyć na co dzień z osobami, które kocham. Bo czy jest coś ważniejszego w życiu niż miłość?