Siedem powodów do odejścia

twojacena.pl 2 godzin temu

— Wystarczy! Koniec! — Walentyna cisnęła ścierkę do zlewu tak, iż krople wody rozprysły się po całej kuchni. — Już nie mogę! Słyszysz, Mieczysławie? Nie mogę!

Mąż podniósł oczy znad gazety i niechętnie zmarszczył brwi.

— Co znowu? Nerwy? Może walerianki się napijesz?

— Walerianki się napijesz! — przedrzeźniła go Walentyna, ręce opierając na biodrach. — Trzydzieści lat to samo! „Napij się walerianki, Walu. Nie krzycz, Walu. Gdzie obiad, Walu?” A ja co? Twoja służąca?

Mieczysław złożył gazetę, ciężko westchnął. „Na emeryturze wszystkie kobiety tracą rozum” — pomyślał. Przestały pracować, więc wymyślają sobie problemy.

— Walentyno Janowno — powiedział sztucznie oficjalnym tonem — co się stało? Wytłumacz się.

— Stało? — zaśmiała się, ale śmiech zabrzmiał jakoś połamany. — Nic się nie stało, Mieciu. Po prostu coś zrozumiałam. Za późno, ale zrozumiałam.

Walentyna otarła ręce o fartuch, zdjęła go i powiesiła na haczyku. Jej ruchy były powolne, przemyślane. Mieczysław zaniepokoił się — żona tak się zachowywała, gdy podejmowała ważne decyzje.

— Usiądź — powiedziała. — Porozmawiamy.

— O czym? — próbował wrócić do gazety. — Może herbatę zrobimy? Obiecałaś przecież kotlety na obiad…

— Kotlety — powtórzyła Walentyna i pokręciła głową. — Oczywiście, kotlety. A wiesz, Mieciu, kiedy ostatnio zrobiłam coś dla siebie? Nie dla ciebie, nie dla dzieci, nie dla wnuków. Dla siebie?

Mieczysław zmieszał się. Takie pytania zawsze go zbijały z tropu. Po co robić coś dla siebie, skoro jest rodzina, dom, obowiązki?

— Nie rozumiem, o co ci chodzi.

— Nie rozumiesz — skinęła głową. — Właśnie. I nigdy nie zrozumiałeś. Pamiętasz, jak się poznaliśmy?

— Na potańcówce w domu kultury — odpowiedział automatycznie.

— Tak. Miałam dziewiętnaście lat. Chciałam iść na studia, na polonistykę. Pamiętasz?

Mieczysław ledwie coś kojarzył, ale wtedy wydawało mu się to dziewczęcym kaprysem. Po co kobiecie studia, skoro może dobrze wyjść za mąż?

— No pamiętam. I co?

— To, iż nie poszłam. Bo ty powiedziałeś: „Po co ci się uczyć, jak się pobierzemy? Dzieci będą, dom trzeba prowadzić.” I posłuchałam cię. Pierwszy powód.

Walentyna podeszła do okna, spojrzała na podwórko, gdzie sąsiedzkie dzieci grały w piłkę. Taki sam słoneczny dzień był wtedy, gdy pierwszy raz pomyślała, iż życie ją omija.

— Potem pojawiła się Beata — ciągnęła, nie odwracając się. — Chciałam wrócić do pracy, gdy skończyła rok. Zatrudnić się w bibliotece. Książki zawsze kochałam. A ty powiedziałeś: „Co za bzdury? Kto zostanie z dzieckiem? Siedź w domu, zajmuj się macierzyństwem.”

— I słusznie! — oburzył się Mieczysław. — Dziecko bez matki to sierota!

— Słusznie — przytaknęła. — Drugi powód. Potem urodził się Tomek. Potem twoja matka do nas się wprowadziła, pamiętasz? Chora, słaba. I kto się nią opiekował? Kto prał jej ubrania, kupował leki, prowadzał do lekarza?

— Ty. Ale to normalne, mężczyzna pracuje…

— Normalne. Trzeci powód. — Odwróciła się, spojrzała na męża jakby widziała go pierwszy raz. — A kiedy ja zachorowałam? Pamiętasz, jak miałam zapalenie płuc?

Mieczysław podrapał się po głowie. Słabo pamiętał, żona rzeczywiście chorowała, ale on był wtedy zajęty — zaległości w pracy, kontrola z zakładu…

— Pamiętam.

— Kto się mną opiekował, gdy miałam czterdziestkę? Kto wzywał lekarza? Kto kupował leki?

Zapadła cisza. Mieczysław przypomniał sobie, iż tylko zaglądał czasem do sypialni, pytał, jak się czuje, a potem wracał do telewizora. Żona jakoś sobie radziła sama.

— Ja sama — odpowiedziała za niego. — Sama wlókłam się do apteki, sama dzwoniłam po doktora. A ty choćby herbaty nie przyniosłeś. Czwarty powód.

Podeszła do stołu, usiadła naprzeciwko męża. Złożyła ręce na kolanach, wyprostowała plecy. Mieczysław nagle zauważył, iż żona schudła. I iż ma więcej siwych włosów. Kiedy to się stało?

— Co dalej? — zapytał ciszej.

— Dalej przyszły wnuki. Beaty Ola, Tomka Kuba. I gdzie je zostawiali, gdy rodzice byli w pracy? U mnie. Kto odrabiał z nimi lekcje, karmił, odprowadzał do szkoły?

— No… babcie są od tego.

— Babcie. Tak. A dziadkowie gdzie wtedy? — Uśmiechnęła się gorzko. — W garażu z kumplami. Albo na rybach. Albo przed telewizorem. Bo „ja całe życie harowałem, teraz odpoczywam”. Piąty powód.

Mieczysław zaniemówił. Rozmowa zmierzała w złym kierunku. Żona do czegoś zmierzała, ale do czego?

— Walu, może już koniec? Co chcesz udowodnić?

— Nic nie chcę udowodnić. Tylko wyjaśniam. — Wstała, podeszła do lodówki, wyjęła słoik kompotu. — Chcesz?

— Chcę.

Nalała kompot do dwóch szklanek, jedną postawiła przed mężem. Gdy pił, mówiła dalej:

— Szósty powód jest najprostszy. Nie widzisz mnie, Mieciu. Wcale. Stoję teraz przed tobą, a ty patrzysz, ale mnie nie widzisz. Nie wiesz, jaką mam ulubioną sukienkę, nie pamiętasz moich urodzin bez podpowiedzi. Nie interesuje cię, o czym myślę, co czytam, czego się boję. Dla ciebie jestem jak mebel. Wygodny, znajomy, niewidzialny.

— Walu, co ty opowiadasz? Przecież widzę! Żyjemy razem trzydzieści lat…

— Żyjemy — kiwnęła głową. — Obok siebie. Ale nie razem. Zauważyłeś, iż od pół roku chodzę do teatralnego koła?

Mieczysław zgłupiał. Jakie koło? Żona zawsze była w domu, zajmowała się gospodarstwem…

— Nie zauważyłem — przyznał szczerze.

— Właśnie. A ja chodzę. W każdą środę. I wiesz co? Tam są ludzie, którzy mnie słuchają. Którym zależy na moim zdaniu. Którzy pamiętają, jak mam na imię. Nie „m— Wiesz, Mieciu, może kiedyś znów będziemy razem, ale najpierw musimy nauczyć się widzieć siebie nawzajem nie przez pryzmat obowiązków, ale przez to, kim jesteśmy naprawdę.

Idź do oryginalnego materiału