Skrucha w Ostatniej Chwili

polregion.pl 2 dni temu

**Spóźniona skrucha**

Nigdy specjalnie nie marzyłam o drugim dziecku. Z Maksem mieliśmy już siedmioletniego syna, a powrót do nieprzespanych nocy, pieluch i niemowlęcego płaku nie nastrajał mnie optymistycznie. W końcu moja kariera zaczynała iść w górę — ledwo wydostałam się z „zakurzonego kąta” macierzyńskiego urlopu, a tu znów ciąża. Ale Maks, jak na złość, zawsze marzył o córeczce. Kiedy w końcu się to stało, wydawało się już za późno, by się wycofać.

Dziewczynka urodziła się wyjątkowo piękna — delikatna twarzyczka, malutki nosek, różowe usteczka, a przede wszystkim ogromne, błękitne oczy, jak chabry na letnim polu. Zaglądając w nie, chciało się uśmiechać. Ale niedługo wszystko się zmieniło — lekarze stwierdzili wrodzoną wadę serca. Dziecko będzie wymagało długiego leczenia, może trudnej operacji i ciągłej kontroli. Całe życie stanie na głowie.

Słuchałam tych słów i czułam, jak mój świat się rozpada. Gdzie teraz te korporacyjne imprezy, zagraniczne wyjazdy, drogie siłownie, nocne eskapady i wakacje z przyjaciółkami nad morzem? Nie chciałam z tego rezygnować. Nie w wieku dwudziestu ośmiu lat. Maks wysłuchał moich argumentów i… zgodził się zbyt szybko. Postanowiliśmy oddać dziecko. Znajomym i rodzinie powiedzieliśmy, iż dziewczynka zmarła przy porodzie.

Maria Kowalska pracowała jako opiekunka w domu dziecka od dwudziestu pięciu lat. Choć powinna była już przywyknąć, każdy porzucony maluch ciągle sprawiał jej ból jak pierwsza rana. Najtrudniej było patrzeć na tę małą, błękitnooką istotkę, o jasnym spojrzeniu i bezbronnej duszy.

Dziewczynka od razu pokochała Marię — wyciągała do niej rączki, śmiała się radośnie, dotykała jej twarzy drobnymi paluszkami. Maria coraz częściej myślała: *„Moje dzieci już dorosłe, żyją swoim życiem. A ja z Wojtkiem jesteśmy sami. Zdrowie jeszcze dobre, mamy swój kawałek ziemi — ogród, krowę, kury. Czyste powietrze, wieś. Dlaczego by nie?”*

Powiedziała o tym mężowi. Ten w milczeniu poszedł do domu dziecka, spojrzał na dziewczynkę i, mrugając szybko, rzekł:
— Twoja decyzja, Maryś. jeżeli dasz radę z leczeniem — jestem za. Z pieniędzmi coś wymyślimy.
— Dam radę, Wojtku, dam! — ścisnęła jego dłoń.
— Nazwijmy ją Nadzieją. Żeby w życiu miała siłę walczyć. Sama dola jej to imię podpowiada — powiedział Wojciech i wyszedł.

Tak dziewczynka znalazła prawdziwą rodzinę. Życie było trudne — szpitale, badania, rehabilitacje, sanatoria. Maria noce spędzała przy łóżku, dnie wertując książki medyczne, zbierając rady i błagając lekarzy o wskazówki. Wojciech harował jak wół, schudł, posiwiał, ale gdy tylko Nadzia podbiegała i przytulała się do niego — rozkwitał jak wiosenny sad.

Nadzia wyrosła na dobrą, pogodną dziewczynę. Wszyscy — od staruszków po maluchy — lubili z nią rozmawiać. Pomagała, gdzie tylko mogła, i pewnego dnia, jako pięciolatka, niosła babci Jadzi dwa kłosy kukurydzy, maszerując dumnie przed siebie:
— Lepiej teraz, prawda?
— Oczywiście, iż lepiej, Nadziu, ty to nasze małe słoneczko — uśmiechała się staruszka.

Gdy przyszedł czas operacji, cała wieś się modliła. Zabieg się udał. Dziewczynka przeżyła. I serce, i dusza — zostały ocalone.

Minęły lata. Nadia skończyła szkołę z wyróżnieniem, dostała się na medycynę. Pewnego kwietniowego dnia spacerowała po parku. Wszystko wokół kwitło, ptaki śpiewały, ziemia budziła się do życia. Szła, marząc, jak na majówkę wróci do domu, pomoże mamie w ogrodzie, a wieczorem będzie pić ulubioną herbatkę ziołową w altance.

Nagle coś miękkiego uderzyło ją w nogę — pluszowy króliczek. Na pobliskiej ławce siedział chłopiec i elegancka, zadbanaDopiero gdy kobieta odwróciła się w jej stronę, Nadia zobacziała w tych pustych oczach echo własnych błękitnych źrenic.

Idź do oryginalnego materiału