Spotkanie z echo bólu

twojacena.pl 4 dni temu

**Spotkanie z posmakiem goryczy**

Ostatnio, wracając ze sklepu do domu, przypadkiem spotkałam dawną znajomą. Minęło wiele lat, odkąd się nie widziałyśmy – kiedyś gawędziłyśmy jak dobre sąsiadki, dzieliłyśmy się nowinami, aż życie rozdzieliło nas na różne strony. Uśmiechnęła się radośnie, przytuliła mnie, jakby tych lat ciszy wcale nie było. Zaproponowała, żeby usiąść na ławce koło parku – *no chodź, pogadamy, przypomnimy sobie dawne czasy*. Zgodziłam się. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, iż ta rozmowa zostawi na duszy zadrapanie.

Rozmowa potoczyła się swobodnie. Opowiedziałam, iż już od trzech lat jestem w związku małżeńskim. Że z mężem mamy dwoje wspaniałych dzieci, najmłodsza ma zaledwie roczek. Teraz jestem na urlopie macierzyńskim, cieszę się macierzyństwem. Mówiłam szczerze, z ciepłem – wydawało mi się, iż przede mną stoi człowiek, z którym można być otwartym. Ale w miarę jak mówiłam, jej twarz zaczęła się zmieniać: uśmiech zsunął się w bok, oczy pociemniały, a w spojrzeniu pojawiła się jakaś dziwna mieszanka zmęczenia i irytacji.

Najpierw pomyślałam, iż może po prostu nie ma dziś dobrego humoru. Ale potem usłyszałam zdanie wypowiedziane z taką jadowitą przekąsem, iż zrobiło mi się naprawdę niemiło:

— No proszę, a ty po porodach i tak wyglądasz jak nastolatka… choćby byś nie powiedziała…

Powiedziała to z udawanym uśmieszkiem, ale w głosie czuć było zazdrość, niemal złość. Niepewnie się uśmiechnęłam, próbowałam zmienić temat, ale czułam, jak między nami wisi napięcie. Każde moje słowo budziło w niej cichą agresję.

Kiedy powiedziałam, iż muszę już iść – *starszy czeka na mnie pod szkołą* – rzuciła na odchodne z niechętnym grymasem:

— Ależ masz szczęście… Mąż, dzieci… Prawdziwy los szczęściarza, co tu dużo mówić.

Potem zerwała się gwałtownie i odeszła. A ja zostałam na tej ławce, jakby oblała mnie lodowata woda. Wiedziałam, iż ma jednego syna. Dawno przekroczył trzydziestkę. Słyszałam jeszcze dawniej, iż ma z nim kłopoty: nie pracuje, nie chce się usamodzielnić, ciągle na jej garnuszku. Podobno choćby wpadł w złe towarzystwo i brnął w narkotyki. Nie myśli o założeniu rodziny, a do tego ma trudny, nieznośny charakter. Ale dla niej zawsze był jedyny, ukochany, sensem życia.

Pewnie dlatego tak ją zabolało, iż ja mam rodzinę, dzieci, a na jej oko wyglądam „zbyt szczęśliwie”. Zazdrość. Właśnie to było. Czysta, kłująca zazdrość. Choć ja jej nie prowokowałam, nie chwaliłam się na siłę. Po prostu odpowiadałam na pytania.

Ale teraz rozumiem: nie każdy jest gotów słuchać o cudzym szczęściu. Zwłaszcza gdy własne się rozpadło albo nie wyszło. Nie jestem winna temu, iż jej syn nie potrafił się ułożyć. To nie ja przyszłam porównywać losy – to ona pode mnie podeszła.

Minęło już kilka dni od tamtego spotkania, a mnie wciąż leży kamień na sercu. Ta rozmowa była jak landrynka z trucizną w środku – słodka na początku, potem gorzkie rozczarowanie.

Może popełniłam jeden błąd – zbyt się otworzyłam. Czasem chce się podzielić radością, ale zapomina, iż nie każde uśmiechnięte spojrzenie jest szczere. Nie każdy, kto cię pozdrawia, naprawdę cieszy się z twoich sukcesów.

Teraz już wiem: szczęście to cicha rzeka. Nie trzeba go wystawiać na pokaz. Nie każdemu warto opowiadać o swoich radościach – bo czasem za twoim uśmiechem ktoś widzi tylko lustro własnego bólu.

Idź do oryginalnego materiału