Spóźniona refleksja

newskey24.com 1 dzień temu

Spóźniona skrucha

Agnieszka nigdy specjalnie nie marzyła o drugim dziecku. Z Grzegorzem mieli już siedmioletniego syna, a powrót do nieprzespanych nocy, pieluch i płaczu wcale nie wydawał się kuszący. Do tego jej kariera w końcu ruszyła pełną parą. Dopiero co wydostała się spod ciężaru pierwszego macierzyństwa, a tu – nowa ciąża. Ale Grzegorz, jak na złość, zawsze marzył o córeczce, więc teraz, gdy wreszcie się to zdarzyło, rezygnacja wydawała się niemożliwa.

Dziewczynka urodziła się niesamowicie piękna: delikatna buzia, malutki nosek, różowe usta, a przede wszystkim – głębokie niebieskie oczy, jak bławatki w letnim polu. Patrząc w nie, chciało się uśmiechać, ale niedługo wszystko się zmieniło – lekarze oznajmili, iż dziecko ma wrodzoną wadę serca. Będzie wymagało długiego leczenia, może skomplikowanej operacji, stałej kontroli. Całe życie stanie na głowie.

Agnieszka słuchała tego i czuła, jak jej własny świat się rozpada. Gdzie teraz te firmowe imprezy, zagraniczne wyjazdy, drogie siłownie, nocne szaleństwa i wypady z koleżankami nad morze? Nie chciała się tego wszystkiego wyrzekać. Nie w wieku dwudziestu ośmiu lat. Grzegorz wysłuchał… i zgodził się z nią dziwnie szybko. Postanowili zrezygnować z dziecka. Wszystkim krewnym i znajomym powiedzieli, iż dziewczynka zmarła przy porodzie.

Maria Kowalska pracowała jako opiekunka w domu dziecka od dwudziestu pięciu lat. Mogłoby się wydawać, iż przywykła już do wszystkiego, ale każdy porzucony malec ciągle ranił jej serce tak samo mocno. Szczególnie trudno było patrzeć na tę niebieskooką istotkę o jasnym spojrzeniu i bezbronnej duszy.

Dziewczynka od razu pokochała Marię: ciągnęła się do niej, śmiała radośnie, dotykała jej twarzy drobnymi rączkami. Maria coraz częściej zastanawiała się: *„Moje dzieci już dorosłe, żyją osobno. A ja z Wojtkiem jesteśmy tylko we dwoje. Zdrowie jeszcze dobre, gospodarstwo własne – ogród, krowa, kury. Czyste powietrze, wieś. Dlaczego nie?”*

Powiedziała mężowi. Ten w milczeniu poszedł do domu dziecka, spojrzał na dziewczynkę i, mrugając gwałtownie powiekami, rzekł:

– Twoja decyzja, Marysiu. jeżeli dasz radę z leczeniem – jestem za. Z pieniędzmi jakoś sobie poradzimy.

– Dam radę, Wojtku, dam! – ścisnęła jego dłoń.

– Nazwijmy ją Nadzieją. Żeby miała w życiu siłę do walki. Sam los jej podpowiada to imię – powiedział Wojciech i wyszedł.

Tak dziewczynka znalazła prawdziwą rodzinę. Życie nie było łatwe. Szpitale, badania, rehabilitacje, sanatoria. Maria noce spędzała przy łóżeczku, dni – wertując medyczne książki, zbierając rady, błagając lekarzy o wskazówki. Wojciech harował bez wytchnienia, schudł, posiwiał, ale wystarczyło, iż Nacia podbiegła i się przytuliła – a on rozkwitał jak wiosenny sad.

Nadia wyrosła na dobrą, pogodną dziewczynkę. Wszyscy ją lubili, od staruszków po maluchy. Pomagała, jak tylko mogła, i pewnego dnia, jako pięciolatka, niosła babci Janinie dwa kolby kukurydzy, dumna jak królewna:

– Prawda, iż teraz lżej?

– Oczywiście, iż lżej, Nadziu, ty jesteś naszym małym słoneczNadia choćby nie podejrzewała, iż jej słowa właśnie zasiały ziarno nadziei w sercu kobiety, która kiedyś nie miała odwagi nazwać się jej matką.

Idź do oryginalnego materiału