„Synek tylko degustuje bułeczkę”. Tak polskie matki uczą swoje dzieci kraść

mamotoja.pl 1 godzina temu

Przyznam od razu. Mój syn ma dziś 6 lat, ale gdy miał roczek, dwa, zdarzało się, iż podczas zakupów wręczałam mu do rączki bułę albo soczek prosto z półki. Myślałam wtedy: przecież to nic złego. Zje w drodze do kasy, opakowanie czy papierek zachowam – i tyle. Zapłacę. Normalna sprawa, prawda?

Ale pamiętam jego minkę. Tę radość, beztroskę, iskierki w oczach. I w tym samym momencie coś mnie ukłuło. Bo im dłużej o tym myślałam, tym bardziej rozumiałam, iż ta „jedna bułeczka” wcale nie jest taka niewinna. Czego ja uczę, myślałam.

Dla dorosłego to praktyczny kompromis. Dla dziecka – komunikat. „Możesz wziąć coś ze sklepu, zanim za to zapłacimy”. Niby nic, a jednak zmienia znaczenie słowa „własność”. Rodzi przekonanie: najpierw korzystam, potem się zobaczy.

I to wcale nie było jedyne ryzyko. Zaczęło się niewinnie, ale gwałtownie zrozumiałam, dlaczego eksperci tak mocno podkreślają, iż jedzenie w sklepie – choć często akceptowane społecznie – bywa niebezpieczną lekcją. Zwłaszcza dla małych dzieci, które dopiero uczą się świata. One nie widzą różnicy między „otworzyłam chipsy, ale zaraz zapłacę” a „zabrałem coś, bo byłem głodny”.

Granice, których dzieci nie domyślą się same

Problem wcale nie tkwi w tej jednej bułce. Tylko w tym, iż dziecko nie rozumie jeszcze kontekstu. Nie wie, iż to wyjątek. Że mama miała zły dzień, iż kolejki były długie, iż sytuacja była trudna. Dla dziecka liczy się zasada – a ta akurat jest bardzo prosta: „mogę wziąć coś ze sklepu przed zakupem”.

Widziałam, jak gwałtownie to się utrwala. Tydzień później syn sam sięgnął po soczek, prosił, żebym otworzyła, bo chce mu się piciu. I wtedy poczułam to dziwne ukłucie winy. Nie dlatego, iż zrobił coś złego. On był po prostu konsekwentny. To ja byłam niekonsekwentna.

Od tamtej sytuacji zaczęłam świadomie patrzeć na to, co dzieje się w sklepach. I zauważyłam, iż problem jest szerszy. Rodzice często otwierają opakowania, bo dziecko marudzi. Albo mówią z przymrużeniem oka: „on tylko degustuje”. Sprzedawcy udają, iż nie widzą, bo nie chcą konfliktu. A dzieci w tym czasie wyciągają wniosek, którego nikt nie mówi na głos: iż zasady są elastyczne. Że można trochę na skróty. Że „to tylko” – działa jak karta przetargowa.

Dlaczego mówię o tym głośno

Nie chodzi o to, żeby kogokolwiek zawstydzać. Każdy z nas coś takiego zrobił – prędzej czy później. Wszyscy znamy realia robienia zakupów z dziećmi. Wiem, jak wygląda desperacja pod tytułem „on zaraz wybuchnie, a ja tylko chciałam kupić mleko i makaron!”.

Ale jeżeli sami nie wytłumaczymy dzieciom, jak działa świat, zrobi to ktoś za nas – często w dużo mniej przyjazny sposób. Warto więc zadać sobie jedno pytanie: co tak naprawdę chcę, żeby moje dziecko wyniosło z tej pozornie banalnej sytuacji?

Dla mnie odpowiedź jest prosta. Chcę, by wiedziało, iż cudza własność to cudza własność. Że zasady są po coś. Że uczciwość zaczyna się nie wtedy, kiedy patrzą inni – ale wtedy, kiedy nie patrzy nikt.

Od tamtej pory nie pozwalam jeść w sklepie. Nie dlatego, iż jestem surowa. Dlatego, iż jestem konsekwentna. A konsekwencja, choć trudna, jest dla dzieci najbezpieczniejszą formą wolności.

I może właśnie o to chodzi – by nauczyć ich, iż drobne decyzje tworzą duże wartości. choćby takie zwyczajne, jak ta jedna mała bułeczka.

Zobacz także: „W grudniu świetlice powinny być czynne również w weekendy”. O nauczycielach nikt nie myśli

Idź do oryginalnego materiału