Kasia szorowała zabrudzoną płytę kuchenną, walcząc z przypalonymi resztkami. Teściowa znów gotowała i, jak zwykle, zostawiła bałę po sobie. Mleko wykipiało, kasza się przypaliła, a teraz wszystko zastygło na emalii.
— Kasiu! — dobiegł z pokoju głos Heleny Borkowskiej. — Długo jeszcze będziesz się tam grzebać? Chcę herbaty!
Kasia westchnęła, opłukała gąbkę i nastawiła czajnik. Dziewiąta wieczorem, ledwo wróciła z pracy, a teściowa cały dzień w domu siedziała, ale herbaty sobie zrobić nie umiała.
— Już niosę, pani Heleno! — odpowiedziała, starając się, by w głosie nie było słychać irytacji.
Tymczasem Marek oglądał telewizję w sąsiednim pokoju, choćby głowy nie podniósł, gdy żona przechodziła z tacą. Tak było codziennie. Wracał z pracy, jadł kolację i siadał przed telewizorem. A reszta — dom, matka, gospodarstwo — to były obowiązki Kasi.
— Zapomniałaś o cukrze! — burknęła niechętnie Helena Borkowska, gdy Kasia postawiła przed nią filiżankę. — I ciastek nie ma. Jak pić herbatę bez ciastek?
— Ciastka skończyły się wczoraj — cicho odpowiedziała Kasia. — Jutro kupię.
— Widzisz, nie pilnujesz! Za moich czasów gospodyni zawsze wiedział, co jest w domu, a czego nie. Ja Marka sama wychowałam i dom prowadziłam, i w pracy zdążyłam. A wy, młodym, tylko do sklepów się włóczyć i w telefonach gadać.
Kasia milczała. Kłócić się nie warto, dawno to zrozumiała. Helena Borkowska zawsze znajdzie powód do narzekania. Zupa za słona, kurz gdzieś niedoczyszczony, telewizor za głośno albo za cicho. Czasem Kasi wydawało się, iż teściowa celowo szuka powodów, by ją skrytykować.
— A swoją Zosię znów nie odebrałaś z przedszkola — ciągnęła Helena, sącząc herbatę. — Dzwoniła wychowawczyni, pytała, gdzie mama. Wstyd mi było, słowo daję.
— Prosiłam, żeby pani odebrała, miałam zebranie do siódmej — próbowała wytłumaczyć Kasia.
— A ja co, niańka jestem? Mam swoje sprawy. Za moich czasów kobiety i pracowały, i dzieci same wychowywały, bez niań i babć.
Kasia wyszła do kuchni i zaczęła zmywać naczynia. Ręce trzęsły się ze złości. Zosia siedziała w świetlicy do wpół do ósmej, płakała, bo wszystkie dzieci już poszły. A Helena Borkowska cały dzień w domu była, telewizję oglądała, ale wnuczki odebrać nie mogła.
W sypialni na stole leżał stos rysunków. Zosia codziennie przynosiła coś z przedszkola — rysunek albo laurkę. Pokazywała mamie, opowiadała, jak robiła. A potem pytała:
— Mamo, a dlaczego babcia na mnie nie patrzy? Pokazuję jej rysunek, a ona się odwraca.
Jak wytłumaczyć sześciolatce, iż babcia uważa ją za przeszkodę? Że od kiedy zamieszkali u Heleny Borkowskiej, starsza kobieta ciągle narzeka, iż w domu hałas, iż dziecko wszystko rusza, wszystko niszczy.
A zaczęło się przecież dobrze. Gdy Marek przyprowadził Kasię na pierwsze spotkanie, Helena była uprzejma, wypytywała o pracę, o rodzinę. choćby powiedziała:
— Dobra dziewczyna, Mareczku. Widać, iż dobrze wychowana. Żeń się, pora już.
Ślub był skromny, ale wesoły. Helena pomagała z poczęstunkiem, krzątała się, cieszyła. Kasia myślała, iż mają szczęście do rodziny, iż teściowa będzie jak druga matka.
Gdy Zosia się urodziła, Helena początkowo była zachwycona. Wnuczka, ślicznotka, mądra! Pomagała z dzieckiem, gotowała zupy, prasowała pieluszki. Kasia pracowała na pół etatu, zdążała i z domem, i z dzieckiem.
Ale stopniowo coś się zmieniło. Najpierw drobne uwagi: pieluszka źle założona, kasza za rzadka. Potem narzekania stały się poważniejsze.
— Ty w ogóle nie rozumiesz dzieci? — oburzała się Helena Borkowska. — Marek w jej wieku sam jadł, a twoja choćby łyżką trafić nie umie!
— Ma dopiero rok i trzy miesiące — cicho odpowiedziała Kasia.
— Właśnie! Rozpieszczasz! Ja Marka surowo wychowałam, i co? Wyrosło porządne dziecko.
Marek zwykle w takich rozmowach nie uczestniczył. Wracał z pracy zmęczony, jadł kolację i siadał przed telewizorem. Na uwagi matki tylko kiwał głową albo machał ręką.
— Mamo, nie czepiaj się — czasem mówił. — Kasia dobrze sobie radzi.
Ale częściej milczał. A gdy Kasia próbowała z nim rozmawiać, skarżyła się na ciągłą krytykę, Marek wzruszał ramionami.
— Nie przejmuj się. Mama taka jest, lubi wszystko kontrolować. Poczekaj, przyzwyczai się.
Tylko Helena Borkowska się nie przyzwyczajała. Wręcz przeciwnie, z każdym rokiem stawała się bardziej wymagająca i kapryśna. Zwłaszcza po tym, jak wprowadzili się do jej mieszkania. Ich kawalerka była za ciasna dla rodziny z dzieckiem, a Helena miała dwupokojowe, w dobrej dzielnicy.
— Wprowadźcie się — zaproponowała. — Po co wam wydatki? I mnie raźniej będzie.
Początkowo rzeczywiście było wygodnie. Zosia dostała własny pokój, nie trzeba było płacić czynszu. Ale niedługo Kasia zrozumiała, iż wpadła w pułapkę.
— To mój dom — przypominała Helena przy każdej okazji. — I tu moje zasady. Nie podoba się — możecie się wynieść.
A wynieść się było nie gdzie. Na wynajem nie starczało pieniędzy, na własne mieszkanie trzeba było długo oszczędzać. Marek na rozmowy o wyprowadzce odpowiadał:
— Co ty, po co wydatki? Mama ma rację, tu jest wygodnie.
Wygodnie było tylko jemu. Żył z matką przed ślubem i tak dalej żył. Mama gotowała, prała, sprzątała. Tyle iż teraz robiła to Kasia.
— Pani Heleno, może pani pójdzie po chleb? — pewnego dnia poprosiła Kasia. — Zosia gorączkuje, nie chcę jej na dwór zabierać.
— A ja co, służąca jestem? — obruszyła się teściowa. — Chleb to twój obowiązek. Ja swoje już odrobiłam.
Ale zawsze znajdowała czas, by pójść do sąsiadki Zofii Kwiatkowskiej na pogawędkę. Potrafiła tam przesiedzieć godziny, plotkując o sąsiadach. Ale wnuczkę z przedszkola odebrać albo zakupy zrobić — nie, to nie jej sprawa.
Najgorzej było, gdy Zos