Pół roku pod jednym dachem z teściową: jak zrujnowała nasze małżeństwo
Pół roku temu moje życie zamieniło się w niekończącą się nerwową spiralę. Wtedy teściowa — Janina Bogumiłówna — oświadczyła, iż nie może już dłużej żyć sama. Łzy, presja, opowieści o samotności i nocnym strachu. Wywarła na mężu taką presję, iż bez konsultacji ze mną możliwie jak najszybciej sprowadził ją do naszego dwupokojowego mieszkania w centrum Poznania.
A przecież ma swój dom z ogrodem i przestronną kuchnią. Ale, jak twierdzi, „zrobiło się tam zbyt cicho”. Choć nikt jej nie porzucił, nikt nie ignorował. Odwiedzaliśmy ją, przywoziliśmy zakupy, pomagaliśmy z lekami. Ona jednak postanowiła inaczej — chciała pełnej kontroli. Nad synem. Nade mną. Nad naszym życiem.
Janina Bogumiłówna to kobieta nie do zniesienia. Uparta, kapryśna, z manią wielkości. Dopóki żył jej mąż, jeszcze zachowywała pozory. Ale po jego śmierci, kiedy odszedł jedyny człowiek, który chociaż trochę ją powstrzymywał, zaczął się prawdziwy koszmar.
Najpierw żałoba. Wszyscy przeżywaliśmy stratę. Ona naprawdę cierpiała, a ja, mimo chłodu w naszych relacjach, starałam się być przy niej. Nie zostawialiśmy jej samej ani na dzień. Ale po kilku miesiącach w jej oczach znów pojawił się ogień. Niestety, nie ciepła, ale władzy.
Znów zaczęła rzucać w moją stronę kąśliwe uwagi:
— Mogłabyś chociaż się uczesać, zanim mąż wróci z pracy.
— Co to za mięso? Twarde jak podeszwa. Matka cię gotować nie nauczyła?
Do tego te ciągłe porównania: „A Marianna córka to gotuje rosół, iż aż dusza śpiewa. A twój mąż tylko nos krzywi…”. Tyle iż Marianna to siostrzenica z trójką dzieci i mężem, który bez pozwolenia choćby ust nie otworzy.
Kiedy zaproponowała, żebyśmy się do niej wprowadzili, stanęłam okoniem. Owszem, jej dom jest większy. Ale tam choćby oddychać bym nie mogła swobodnie. A nasze mieszkanie, choć skromne, jest w centrum, blisko pracy, przedszkola, sklepów. I najważniejsze — to nasz dom. Ale nikt nie liczył się z moim zdaniem. Mąż słuchał tylko jej:
— Mamo, przecież jesteś sama… No dobrze, wprowadź się do nas, pobędziesz trochę, odpoczniesz.
Błagałam go, żeby się zastanowił. Ostrzegałam. Wiedziałam, jak to się skończy. Ale on tylko obiecywał:
— To tylko na jakiś czas. Będę pilnował. Nie pozwolę, żeby ci dokuczała.
Minęło sześć miesięcy. W tym czasie przestałam rozpoznawać samą siebie. Stałam się rozdrażniona, zmęczona, wypalona. Każdy dzień to jak dzień świstaka. Od rana do wieczora usługuję dorosłej, w pełni sprawnej kobiecie, która uznała, iż mam kręcić się wokół niej jak kelnerka w pięciogwiazdkowym hotelu.
— Herbatę z cytryną, ale nie gorącą.
— Włącz serial, ale nie ten, bo mnie ciśnienie od niego skacze.
— Chodźmy na spacer, bo siedzę tu jak pies na uwięzi.
A jeżeli ośmielę się zrobić coś nie tak — zaczyna się przedstawienie:
— Źle się czuję! Wezwijcie pogotowie! Serce mi wali!
Od dawna planowaliśmy z mężem urlop — marzyliśmy, by wyrwać się na choć tydzień nad morze, odetchnąć. Tak bardzo na to czekałam. Ale gdy tylko o tym wspomnieliśmy, Janina Bogumiłówna urządziła przedstawienie. Łzy, lamenty:
— Znów mnie zostawiacie! Źle mi! Nikomu nie jestem potrzebna! Albo jedziecie ze mną, albo wcale!
Mąż, jak zwykle, milczał. Wzruszył tylko ramionami.
— Co ja mogę zrobić?… To przecież moja matka…
A ja mogę. Nie chcę już dłużej. Nie prosiłam o pałace, diamenty ani życie w luksusie. Chciałam tylko żyć z mężem i dziećmi w domu, gdzie nikt nie będzie mi dyktował, jak kroić marchewkę i zaglądał przez ramię. Ale choćby tego mi nie dano.
Rodzina rozsypuje się na moich oczach. Czuję, jak znika szacunek, jak gańdzie miłość. Mój mężczyzna wybrał bycie synem. A ja mam dość bycia ofiarą.
Jeśli dla niego matka jest ważniejsza od żony i rodziny, niech zostanie z nią. Nie jestem ze stali. Jestem kobietą. A nie cień podporządkowany cudzej woli. I jeżeli rozwód to cena za mój spokój — jestem gotowa ją zapłacić.