Szósta rano. Otwieram oczy i sięgam po telefon, jak wielu z nas – z przyzwyczajenia. Widzę powiadomienie. Może coś ważnego? Może coś od dziecka? A może... o, proszę – SMS od matki ucznia. Zaczynam czytać i już wiem, iż to będzie ciężki dzień.
Postanowiłam się odezwać po artykule dotyczącym dyżurów na przerwach, bo właśnie tego dotyczyła ta wiadomość.
"Dzień dobry, pani Anno. Mój syn wrócił wczoraj z podrapanym policzkiem. Mówi, iż na przerwie starszy chłopak go zaczepił. Proszę natychmiast coś z tym zrobić. Przecież ktoś musi pilnować, co się dzieje na tych przerwach!".
Rodzice myślą, iż umiem się teleportować
To ja zapytam: to może zainstalujmy kamery, a mnie zamknijmy w jakiejś kanciapie z system monitoringu, żebym mogła oglądać, co dzieje się na wszystkich korytarzach, w każdym kącie? Bo jako nauczycielka nie zostałam przeszkolona do pracy w służbach porządkowych.
Proszę mnie źle nie zrozumieć – widzę dzieci, rozmawiam z nimi, mam dyżury. Ale nie jestem wszechobecna. Przerwy realizowane są 10-20 minut, dzieci są rozproszone po trzech piętrach, a nauczycieli jest kilkoro. Nie mamy radarów, noktowizorów, ani możliwości teleportacji.
Zaczynam się zastanawiać, w którym momencie rodzice uznali, iż to my – nauczyciele – mamy być gwarantem, iż ich dziecku nigdy nic się nie stanie. Że mamy być sędziami, mediatorami, ochroniarzami, a przy okazji jeszcze przygotować do egzaminów, zadbać o wychowanie obywatelskie i rozpoznać kryzysy emocjonalne, zanim one się w ogóle pojawią.
A gdzie w tym wszystkim odpowiedzialność uczniów? Gdzie rozmowa z dzieckiem, nauka samodzielnego rozwiązywania konfliktów? I gdzie świadomość, iż w życiu – także szkolnym – mogą zdarzyć się drobne sprzeczki?
Zamiast tego dostaję z rana na mój prywatny numer wiadomość z wyrzutem, z żądaniem, z tonem: "to pani wina". Dzień się jeszcze nie zaczął, a ja już czuję, jak schodzi ze mnie energia. Tego, iż rodzice wypisują na mój prywatny numer, to już w ogóle inna historia...