**Alicja**
Stara Jadwiga ocierała łzy spływające po jej bladych, pooranych zmarszczkami policzkach. Co chwilę wymachiwała rękami i mamrotała coś niewyraźnie, jak niemowlę. Mężczyźni drapali się po głowach, a otaczające ją kobiety starały się zrozumieć staruszkę.
Od samego świtu, oszalała z rozpaczy, biegała po wsi, waliła w okna i płakała. Od zawsze była niema, a na dodatek nieco nierozgarnięta, jakby nie z tego świata. Dlatego miejscowi trzymali się od niej z daleka, choć nigdy jej nie krzywdzili. Nie rozumiejąc, co się stało, posłali po Franciszka. Pijaka i błazna, jedynego, który bywał w domu staruszki i często pomagał jej w gospodarstwie – za obiad i butelkę bimbru.
W końcu się zjawił – zmęczony, jeszcze nie wytrzeźwiony po nocnej libacji, przecisnął się przez tłum otaczający Jadwigę. Staruszka rzuciła się ku niemu, płacząc i bełkocząc, gwałtownie wymachując rękami. Tylko on ją rozumiał. A gdy skończyła, Franciszek spochmurniał. Zdjął czapkę i spojrzał na czekających wieśniaków.
— No, gadaj już! — doszedł głos z tłumu.
— Alicja zniknęła! — oznajmił, mówiąc o siedmioletniej wnuczce Jadwigi.
— Jak to zniknęła? Kiedy? — wykrzyknęły kobiety.
— Mówi, iż matka zabrała ją tej nocy! — wystraszony wybełkotał mężczyzna.
W tłumie rozległ się pomruk. Kobiety przeżegnały się, mężczyźni nerwowo zapalili papierosy.
— Jak to możliwe, żeby nieboszczka ukradła dziecko? — nie dowierzając, zapytał jeden z nich.
Wszystkim we wsi było wiadomo, iż trzy miesiące temu matka dziewczynki, Grażyna, utopiła się w bagnie. Tak jak i babcia, była niema od urodzenia. Poszła z innymi kobietami zbierać jagody na mokradła i tam spotkała ją tragedia. Nikt nie wiedział, jak to się stało. Odeszła od grupy i zgubiła drogę. Wpadła w trzęsawisko, a krzyczeć o pomoc nie mogła. Może tylko jęczała. Ale któż by ją usłyszał? I została Alicja sierotą, ciężarem dla starej Jadwigi. Gdyby był ojciec… ale nie było z kim choćby pogadać. Nieboszczka za życia ukrywała tajemnicę narodzin dziecka i zabrała ją do grobu. choćby własnej matce nie powiedziała, kto był ojcem. Ludzie szeptali: a może to Franek? No bo co? Młody, kawaler. Często bywał w domu.
Ale ten tylko się wypierał. Nic, mówił, nigdy między nimi nie było!
Jadwiga znów wybuchnęła płaczem i zaczęła wymachiwać rękami.
— Co mówi? — szeptały ciekawskie baby. — No, Franek?
— Opowiada, jak co noc zjawiała się nieboszczka pod chatą. Jadwiga paliła świece, wypalała krzyże nad drzwiami i oknami, żeby uchronić siebie i wnuczkę przed złymi mocami. Ale Grażyna nie dawała za wygraną, tłukła w próg, zaglądała w okna i cicho wołała swoją córeczkę. Tej nocy też stała długo pod oknem. W świetle księżyca biała jak ściana, z pustym wzrokiem, a usta szeptały, wabiąc Alicję.
Staruszka złościła się, odpędzała dziewczynkę od okna. Ale gdy tylko się odwróciła, ta w następnej chwili odsuwała firankę. I czy to omam, czy Jadwiga nie zauważyła, jak zapadła w sen i przeoczyła moment, gdy nieboszczka zabrała Alicję, oszukała niewinne dziecko! — Franciszek otarł pot z czoła i dodał: — Trzeba szukać!
Mężczyźni zgrzytnęli zębami i rozeszli się po domach. Jedni po broń, drudzy po psy.
Nawet Franciszek, nie śmiejąc myśleć o kacu, pośpiesznie ruszył do siebie, by przygotować się do poszukiwań.
Wkrótce podzielili się na grupy. Najpierw przeszukali podwórka, potem cmentarz. Bez skutku. Teraz zostawał las, a potem te przeklęte bagna, gdzie odpoczęła Grażyna. Zapalili papierosy i ruszyli.
Tuż przy skraju lasu znaleźli ślady małych bosych stóp. Psy zaczęły ujadać i pognały w głąb puszczy. Długo błądziły na prawo i lewo, wyczerpując swych panów. Jakby ktoś je wodził za nos, celowo sprowadzając z drogi.
Zmierzch już osiadł na czubkach drzew, gdy myśliwskie psy, ciężko dysząc i skomląc, padły ze zmęczenia. A wraz z nimi ich właściciele. Młodsi i wytrzymalsi kontynuowali przeszukiwanie bagien.
Z każdą minutą nadzieja malała.
Franciszek stąpał ostrożnie, bojąc się wpaść w trzęsawisko. Tak się zatopił w myślach, iż nie zauważył, jak odłączył się od reszty. Ale bagna znał dobrze, więc szedł dalej.
— Gdzie ty jesteś, Alicjo? — zachrypiał, wpatrując się w mokradła.
Kilkaset metrów dalej rozległ się przenikliwy skrzek. Ogromny czarny kruk, siedząc na gałęzi sosny, błyszczał oczami i obserwował przybysza.
— Kra! Kra! — ponownie rozległ się złowrogi głos ptaka.
Serce mężczyzny zabiło szybciej. Coś w tym krzyku zwróciło jego uwagę. Przyspieszył kroku i ruszył ku sosnowi.
Na miękkim mchu, u podstawy drzewa, leżała zwinięta w kłębek dziewczynka.
— Alicja! — szepnął Franciszek, bojąc się ją przestraszyć.
Dziewczynka otworzyła oczy i spojrzała na niego uważnie.
— Żyje! — ucieszył się.
Zdjął koszulę i owinął ją w nią.
— Jak tu trafiłaś? — zachrypiał, nie oczekując odpowiedzi.
W końcu, tak jak matka i babka, była niema.
— Przyszłam z mamą — niespodziewanie odpowiedziała.
Mężczyzna drgnął i nie wierzył własnym uszom.
— Cud! — podniósł Alicję i gwałtownie ruszył z powrotem.
— No, dziewczynko, powiedz coś jeszcze!
— Mama została żoną bagiennego topielca. Chciała zabrać mnie do nowego domu, ale on jej nie pozwolił.
— Kto nie pozwolił? — nie rozumiejąc, wybełkotał Franciszek.
— Dziadek. Bardzo stary, ale silny i mądry. My, ludzie, nazywamy go Leszym. Zbeształ mamę, powiedział: „Nie godzi się dziecka gubić!”. Nie ma dla mnie miejsca w bagnie. Jeszcze się przydam żywym. I nie tylko im, ale i lasowi, i jemu samemu.A gdy dorosła, Alicja została znaną w całej okolicy znachorką, leczącą ludzi i zwierząt, a Franciszek do końca swoich dni opowiadał wieczorami o tym, jak jego córka odnalazła głos wśród bagien i tajemniczych szeptów lasu.