Teściowa przychodzi, bawi się z dzieckiem i wychodzi szczęśliwa, a ja muszę sprzątać i się uśmiechać…

newsempire24.com 3 dni temu

Teściowa przychodzi, pobawi się z dzieckiem — i wychodzi zadowolona. A ja — sprzątaj, gotuj, uśmiechaj się…

Kiedy przeczytałam artykuł pod tytułem „Nie chcę opiekować się wnukami w weekendy”, pomyślałam: to przecież o moim życiu. Temat okazał się boleśnie znajomy — szczególnie dla tych, którzy znaleźli się w sytuacji „gospodyni domowa z małym dzieckiem i teściową u boku”.

Mój syn nie ma jeszcze roku. Ma jedną babcię — mamę mojego męża, Barbarę Wojciechowską. Emerytowana aktorka teatralna, ale z artystycznym zacięciem i dramatyzmem w głosie po dziś dzień. Przy każdej okazji zapewnia, jak bardzo kocha swojego wnuka. „Zawsze jestem blisko, zawsze gotowa pomóc!” — brzmi pięknie, ale rzeczywistość… zupełnie inna.

Po przejściu na wcześniejszą emeryturę zyskała mnóstwo wolnego czasu i niewypełnionych dni. Więc przychodzi. Nie po to, żeby pomóc, nie po to, żeby zastąpić mnie na kilka godzin — tylko „w odwiedziny”. I to zawsze w weekend, kiedy mąż jest w domu. Uwielbia, gdy „wszyscy są razem”. Czasem przyprowadza ze sobą teścia, ale to osobny człowiek, żyje swoim życiem, choćby śpią w osobnych pokojach.

I wyobraźcie sobie: maluch wrzeszczy, ząbkuje, brzuszek boli, ja jestem na skraju wytrzymałości, nie spałam drugą noc z rzędu, wyglądam jak cień. A wtedy słyszę: „Pomoc nadchodzi!” — i tą „pomocą” okazuje się wystrojona Barbara Wojciechowska, z zabawkami i paczuszką ptasiego mleczka. Siada w ulubionym fotelu, bierze wnuka na ręce, robi zdjęcia, całuje, śmieje się. Wszystko byłoby dobrze, gdybym nie musiała być idealną gospodynią — spotykać ją z gorącym obiadem, czystym, perfekcyjnym domem.

Na początku myłam podłogi przed jej wizytą, piekłam ciasto, gotowałam rosół i sałatkę. Potem zrozumiałam: nie wyrabiam. Przerzuciłam część obowiązków na męża. A on, biedak, po tygodniu pracy marzy tylko o spokoju. Ale „mama przyjedzie” — i koniec. Rzuć odpoczynek, wyczyść łazienkę, zetrzyj kurz, wytrzyj dziecku nosek.

Teściowa nigdy nie przyszła, żeby po prostu powiedzieć: „Odpocznij, ja posiedzę z maluchem, idź się połóż”. Nie. Ona przychodzi się zabawić. Pobawiła się — i poszła. jeżeli się znudzi — bierze torebkę i wychodzi. Czasem nie posiedzi choćby pół godziny. A ja zostaję ze stosem naczyń, zmęczonym dzieckiem i zerową ulgą. Za to sąsiedzi później chwalą: „To prawdziwa babcia! Zawsze pod ręką, taka troskliwa”. Tak, tak… pod ręką — ale nie tam, gdzie trzeba.

Doradzano mi: „Nie gotuj. Nie sprzątaj. Niech zobaczy, jak naprawdę jest”. Ale spróbujcie — gdy patrzy z dezaprobatą na każdą kurzawkę, na niedomyty kubek. Mąż też pyta: „No co, nie możemy mamie zrobić raz w tygodniu przyjęcia?”.

A ja czuję się winna. Jakbym była egoistką. Jakbym nie chciała, żeby moje dziecko miało babcię. Ale czy to pomoc? To pokaz miłości — na pokaz. Synuś, wnuczek, rodzina! A potem — do domu, przed telewizor. Ja zostaję z brudnymi talerzami, nieprzespanymi nocami i wypalonymi nerwami.

Prawdziwa pomoc to kiedy babcia zabiera wnuka do siebie. Kiedy naprawdę daje ci wolny weekend. A nie urządza teatr w twojej kuchni. Tak, nie musi. Ale ja też nie jestem służącą, żeby organizować przyjęcia co niedzielne popołudnie. Jestem matką. Zmęczoną, niewyspaną i ledwo stojącą na nogach. I gdy wszyscy wokół zachwycają się, jaka to wspaniała babcia, ja marzę tylko o tym, żeby choć raz w weekend nikt nie dzwonił do drzwi z pudełkiem czekoladek i pytaniem: „No, jak tu u was?”.

Dziękuję, iż wysłuchaliście…

Idź do oryginalnego materiału