Teściowa wyrzuciła nas z dziećmi na bruk, a teraz sama wraca z walizkami, prosząc o schronienie.

newsempire24.com 1 dzień temu

Mówią, iż na starość każdy zbiera to, co zasiał. Jedni — miłość i ciepło od bliskich, a inni — tylko zimny powiew zamykających się drzwi. Mojej teściowej, Stanisławie Janowej, nikt nigdy nie nazwałby czułą kobietą. Zawsze trzymała się z godnością, surowo, jakby cały świat był jej coś winien. Zwłaszcza jej jedyny syn. I na pewno — ja, „ta lacha, co oderwała syna od matki”.

Dawno temu, gdy byłam na drugim urlopie macierzyńskim, a mąż stracił pracę, przestaliśmy spłacać kredyt. Poprosiliśmy teściową, by zamieszkać w jej przestronnym trzypokojowym mieszkaniu w Łodzi, które dostała od ojca. Wtedy żyli tam ona, jej młodszy syn Marek oraz my z mężem i dwójką małych dzieci. Mieliśmy nadzieję, iż to chwilowe. Ale gwałtownie zamieniło się w piekło. Stanisława Janowa nigdy nie omieszkała nam przytyć. Dzieci przeszkadzały, śmierdziały. Zabawki na kanapie wzbudzały w niej furię. Obiady dla niemowlaka nazywała „tą śmierdzącą breją”, która zajęła jej lodówkę. Starałam się milczeć. Znosiłam wszystko, byle nie eskalować. Aż pewnego dnia powiedziała wprost:

— Macie mnie dość. Spakujcie się. Wynoście się. Nie zniosę już tego cyrku.

Byliśmy upokorzeni. Pieniędzy po sprzedaży starego mieszkania i spłacie długów prawie nie zostało. Z mozołem uciułaliśmy na mały dom pod Kutnem — bez wody, bez kanalizacji. Wszystkie „wygody” były w szopie na końcu działki, a wodę nosiliśmy ze studni.

Krok po kroku zaczęliśmy budować swoje życie. Włożyliśmy rodzinny kapitał, wzięliśmy kolejny kredyt. Dziesięć lat — i wreszcie mieliśmy własny dom. Nie pałac, ale z prysznicem, ogrzewaniem, nową kuchnią. I gdy najgorsze wydawało się za nami, a my zdecydowaliśmy się na trzecie dziecko, los znów zapukał do naszych drzwi. A raczej sama teściowa.

Usłyszałam skrzypnięcie furtki. Na progu stała Stanisława Janowa, w płaszczu, z walizką i twarzą opuchniętą od płaczu. Gdy mąż otworzył, niemal upadła mu na piersi. Szlochała, jakby nie wracała do domu, ale do ratunku.

Wpuściliśmy ją, posadziliśmy. Mąż dzwonił do brata — bez skutku. Teściowa doszła do siebie dopiero wieczorem.

Okazało się, iż po naszym wyprowadzeniu wzięła się za „przebudowę” młodszego syna. Szeptała, iż starszy to zdrajca, a ja zniszczyłam ich rodzinę. W końcu Marek się ożenił i wyprowadził. Ale nie na długo. Zabrał matkę do siebie, razem z młodą żoną. Na początku było cicho. Aż urodziło się dziecko. Stanisława Janowa znów puściła starą płytę: zapachy, hałas, zupa nie ta. Tylko synowa nie okazała się drugą mną — nie zamierzała cierpieć.

Stopniowo teściową przesunięto z jej pokoju na kanapę. Potem i stamtąd pod byle pretekstem. Sypialnię zamieniono na pokój dziecięcy. Jej miejsce przy stole zajął ktoś inny, a na jej narzekania słyszała tylko: „Jak ci nie pasuje, to się spakuj i wynoś”.

— A może odwiedzisz Darka? — rzucił kiedyś przy kolacji Marek. Ten sam, który kiedyś pomagał ją wyrzucić.

I tak ją spakowali. Szybko. Bez słowa. Walizka w rękę, taksówka na dworzec, bilet w garść. Na pożegnanie Marek dodał:

— Nie wyrejestrujemy cię. Emeryturę warszawską bierz spokojnie. Tylko żyj, gdzie chcesz, ale nie u nas.

Nie mogliśmy jej nie przyjąć. W naszym domu znalazło się miejsce. Na razie jest cicho. Ani słowa pretensji. Ani skargi. Tylko patrzy na nas, zwłaszcza na dzieci, z jakąś niemą, spóźnioną tęsknotą.

Może starość rzeczywiście czyni ludzi łagodniejszymi. A może to tylko strach — by zostać samemu. Jakkolwiek by było, na razie milczę. Ale jedno wiem na pewno: ja nikogo nie wyrzucę. choćby jej. choćby tej, która kiedyś wymazała nas ze swojego życia.

Idź do oryginalnego materiału