Tomasz Lis: Przede wszystkim "nie spi*przyć"

natemat.pl 13 godzin temu
Znajoma z Niemiec, której moje teksty bardzo się podobają (to oczywiste), zwróciła mi uwagę, iż może już dość z tą powyborczą traumą i czas napisać coś optymistycznie...


Znajoma jest z Polski, ale jest już nad Renem tak długo, iż cholera wie, czy ona bardziej Polka, czy Niemka. Ale choć urodzonym po wojnie, wiem, iż z Niemcami trzeba ostrożnie. Ale generalnie żaden problem. Może krawiec uszyć garnitur na miarę, a szewc zrobić buty na obstalunek, to ja mogę napisać tekst "na zamówienie".

Poza tym uwagę wziąłem sobie do serca, bo zawsze uważałem, iż artystów i dziennikarzy za nudzenie powinno się skazywać na wieczne potępienie i najwyższy wymiar kary, najlepiej gilotynę, bo jak piszą bez głowy, to i tak kilka ryzykują.

Teraz na serio


Temat optymistyczny podejmuję w kontekście nieco perwersyjnym, bo tydzień temu robiłem tu sobie jaja z historii ku pokrzepieniu serc. Więc dziś będzie ku pokrzepieniu serc, ale nie po sienkiewiczowsku.

Do tego z elementami trochę, a choćby szalenie pesymistycznymi. Bo temat tekstu nie zmienia faktu, iż pragnę dalej korzystać ze swoich praw i wywiązać się ze swych obowiązków. Prawem jest w Polsce melancholia, a obowiązkiem malkontenctwo.

Tacy Amerykanie odczuwają obowiązek terroryzowania bliźnich swym optymizmem. Na pytanie "jak leci" obowiązują odpowiedzi będące wariacjami na "dziękuję, świetnie". W Ameryce uważają narzekanie za swoisty nietakt, za przerzucanie na innych ciężaru własnych kłopotów.

W Polsce jeszcze niedawno było odwrotnie i na "jak leci" odpowiadano litanią tragiczno-katastroficzną: "żona mi nie daje żyć, dzieci chore, w pracy kłopoty, zlew zapchany, samochód zepsuty, teściowie przyjeżdżają". Dopiero ostatnio, chyba w ramach pokłonu oddanego ogólnej poprawie poziomu życia, społecznie akceptowalne są odpowiedzi typu "wszystko ok, dzięki, spoko".

"Narodek" wybrał


Ja bym teraz bardzo chciał powiedzieć "wszystko ok, dzięki, spoko". Ale wcale nie jest ok, skoro nasz wesoły "narodek" właśnie podjął jedną z najgłupszych decyzji w swej historii, czyniąc prezydentem troglodytę i kibola.

Jest w angielskim taki lubiany przeze mnie zwrot "icing on the cake", czyli pokrywanie ciasta lukrem. Mamy teraz w Polsce swoiste "icing on the cake", bo tuż po wyborze troglodyty nadeszły fenomenalne wieści o polskiej gospodarce. Trudno je nazwać lukrem, bo służy on generalnie pokrywaniu dobrego ciasta, a nie przykrywaniu zakalca. Ale niech to będzie pewna nagroda pocieszenia.

Dołączyliśmy do dwudziestu największych gospodarek świata, mamy najwyższy wzrost gospodarczy w Europie, plus najszybciej w Europie spadającą inflację. Naprawdę super.

Potwierdza to fakt, iż od 35 lat mamy w Polsce do czynienia z cudem. Nie należy jednak tego słowa tu używać, bo w Polsce cud jest do nazwania zlania dupy ruskim w wielkiej bitwie albo do pojawienia się konturów Matki Bożej na kościelnej wieży, jakimś oknie lub konarze drzewa. Czyli cud nie mniemany, ale cudem z ostrożności semantycznej i kontekstowej nienazwany.

Mamy za sobą 35 lat sukcesu Polski w skali historycznej wręcz niesamowitego. To najlepszy czas od złotego wieku Jagiellonów, a może i w ogóle. Pamiętać wszelako należy, iż już po Jagiellonach wszystko zaczęło się nam koncertowo sypać, a jak to się skończyło, wie w Polsce każde dziecko. Także więc od najnowszego sukcesu nie należy dostawać zawrotu głowy, bo słusznie mówił wielki Stalin, iż najgorszy jest zawrót głowy od sukcesów.

Sukces jest jednak wielki, oczywisty i niezaprzeczalny. jeżeli mnie coś w tym sukcesie intryguje, to pewne pytanie. Jak naród, który własną pracą osiągnął tak wielki sukces, jednocześnie może podejmować tak katastrofalne, wręcz samobójcze decyzje. Towarzyszy temu pytanie równoległe. Jak naród, który podejmuje tak katastrofalne decyzje, potrafił osiągnąć taki sukces.

Paradoks Polaków


Spróbuję odpowiedzieć na oba. Osiągnęliśmy sukces, bo swe największe wady jakimś cudem (znowu cud), może oszołomieni niespodziewanym przecież końcem komunizmu, zneutralizowaliśmy lub zamieniliśmy w zalety. Egoizm i niechęć do pracy zespołowej w indywidualizm, chciwość i pazerność w ambicję i parcie do sukcesu.

Na kilka dekad wystarczyło. A skąd te katastrofalne decyzje w czasach prosperity i koniunktury? Nie ma takiej koniunktury, której Polak nie potrafiłby spieprzyć. Dwóch rzeczy poza sukcesem sąsiada Polak znieść nie jest bowiem w stanie: własnego sukcesu i normalności. Nie wiem, czy to podświadomość i poczucie, iż zaraz się wszystko zawali, bo zawsze tak było, czy coś innego.

Polak w każdym razie tak się boi, iż powodzenie się zaraz skończy, iż sam to przyśpiesza. Normalność automatycznie włącza impuls autodestrukcyjny, zanim los zabierze, co dał, zniszczę to sam.

Wtedy wchodzimy w tryb polskości prawdziwej. Dlatego Izraelczycy śpiewają w swym hymnie o nadziei, a Francuzi o nadejściu dnia chwały, Polacy zaś defensywnie "jeszcze Polska nie zginęła", jakby jej agonia i śmierć były nieuniknione i poniekąd naturalne.

Gdy w szkole podstawowej nauczyciel od muzyki uczył nas hymnu, wpadał w furię, gdy śpiewaliśmy "póki my żyjemy". "Jakie puki, jakie puki" – darł się. Może instynktownie czuł, iż nieuniknioność i nieuchronność śmierci ojczyzny i naszej jednocześnie, to już przesada.

Nie można w każdym razie wykluczyć, iż to cudowne polskie okno znowu się zamknie, ale ja czerpię niezmiennie euforia z faktu, iż praktycznie przez całe moje dorosłe życie jest otwarte. Ile polskich pokoleń w ostatnich trzystu latach mogło to o sobie powiedzieć. Odpowiem precyzyjnie – oprócz mojego – żadne.

Ta narodowa transformacja polskiego losu wydaje mi się fascynująca. Mogę ją porównać tylko z transformacją losu, jakiej dokonały dwa inne narody z Polakami przez stulecia często dramatycznie losem splecione – osoby pochodzenia żydowskiego i Niemcy. Ci pierwsi po koszmarnych doświadczeniach stworzyli własne państwo i uznali, iż już nigdy więcej nie będzie Holocaustów i pogromów.

A jak ktoś podniesie na nich rękę, to zapłaci straszną cenę, co właśnie widzimy. Niemcy z kolei uznali, iż z narodu niosącego światu wojny i śmierć staną się narodem tolerancji i pokoju.

Nie ma ideału


Czy dzisiejsza Polska jest idealna? Nie jest. Nigdy nie była i nigdy nie będzie. Gdyby była, to pierwszą lub drugą partią w Polsce nie byłaby niezmiennie partia złości, frustracji, resentymentu i nienawiści do elity.

Nasze dzieci, sam wiem o tym dobrze, z obecnej Polski zadowolone nie są. Narzekają na edukację, mieszkalnictwo, służbę zdrowia, płace, dostępność kredytów, środowisko naturalne i często toksyczne relacje międzyludzkie. Chcielibyśmy trochę wdzięczności, a słyszymy krytykę.

Paradoksalnie jest ona naszym wielkim sukcesem. A dla nich szansą. Jakie wielkie pole do popisu! 35 lat temu przejmowaliśmy faktycznego bankruta. Jakbyśmy musieli odbudować kraj z ruin.

Ale w sumie, kochane dzieci i wnuki, oddajemy wam kraj w dobrym, relatywnie choćby w doskonałym stanie. Przejmujecie ten kraj w lepszym stanie niż jakiekolwiek pokolenie od 300 lat. Życzę wam, żebyście to samo mogli powiedzieć swoim dzieciom za 30–40 lat. A przede wszystkim zaklinam i błagam: nie spieprzcie tego. Zbyt długo była to nasza narodowa specjalność.

Idź do oryginalnego materiału