Wakacje, które dały w kość
Nie będę udawać – wakacje były ciężkie. Jasne, była plaża, lody, wyjazd, ale przez większość dni miałam poczucie, iż prowadzę firmę rozrywkową 24/7.
Program animacyjny dla jednego, wyjątkowo wymagającego klienta. A ja? Zmęczona,
wkurzona, z wiecznie rosnącą listą "mamo, zrób, mamo, podaj, mamo, nudzi mi się". Z utęsknieniem odliczałam dni do września.
Ulga, która trwała tylko kilka minut
I w końcu nadszedł ten moment. Tornister większy od dziecka, uśmiech niepewny, buziak przy furtce. Ja – wolna. Chciałam tańczyć, serio. Wsiadłam do auta, włączyłam radio i przez chwilę miałam wrażenie, iż oto zaczyna się nowa era – era ciszy i spokoju.
Ale potem weszłam do szkoły i wzięłam do ręki listę opłat. Uczucie było takie, jakby ktoś dał mi lizaka i natychmiast wyrwał go z ust.
Papier ksero – 50 zł.
Rada rodziców – 200 zł.
Ubezpieczenie – 180 zł.
Wycieczka integracyjna – 250 zł.
Do tego zbiórka na kwiaty, dekoracje, teatrzyk i fundusz świetlicowy...
Kiedy to wszystko policzyłam, uświadomiłam sobie, iż moja krótka ulga kosztowała mnie około tysiąca złotych – a to dopiero początek roku.
"Darmowa edukacja" – najdroższy żart
Oficjalnie szkoła jest bezpłatna. A w praktyce? Rodzice sponsorują rzeczy, które dawno temu powinny być w budżecie. Czasami mam wrażenie, iż jeszcze chwila i poproszą mnie, żebym przywiozła kredę i mop.
Zamiast cieszyć się, iż moje dziecko zaczyna kolejny rok nauki, czuję gulę w gardle. Bo co miesiąc pojawia się nowy komunikat: "prosimy o wpłatę".
A ja, zamiast mieć przestrzeń na własne drobne przyjemności – kawę na mieście, książkę, chwilę oddechu – mam poczucie, iż jestem bankomatem podpiętym do szkolnego systemu.
I pytanie, które wraca jak bumerang
Czy naprawdę tak ma wyglądać "nowoczesna szkoła"? Czy w XXI wieku rodzic musi wybierać między kawą z przyjaciółką a składką na papier ksero?
Bo ja coraz częściej czuję, iż nie tylko moje dziecko chodzi do szkoły – ja też chodzę, tylko zamiast lekcji mam regularne wystawianie rachunków.