Urodziłam trojaczki, a mąż przestraszył się i uciekł – choćby w szpitalu nie przyszedł po mnie.

polregion.pl 1 dzień temu

Urodziłam trojaczki, a mąż przestraszył się i uciekł choćby nie zjawił się w oddziale porodowym.

Trojaczki? Aż oczy nie uwierzą, Walentyno Mikolajewno! Wszystkie zdrowe chłopiec i dwie dziewczynki! To prawdziwy cud!

Ja tylko matka uśmiechnęłam się przez mgłę wyczerpania, starając się pojąć, co się stało przez ostatnie osiemnaście godzin.

To naprawdę był cud, a jednocześnie źródło niepokoju. Pierwsze dni w szpitalu mijały jak we mgle pomiędzy fizycznym wyczerpaniem a nieograniczoną radością.

Leżałam na twardym łóżku, odzyskując siły po ciężkich porodach, i wyobrażałam sobie, jak Fryzyk po raz pierwszy zobaczy nasze maleństwa.

W myślach Łukasz już miał jego oczy, a dziewczynki ciemnowłose, jak ja. Lekarze obiecywali przyjść z dziećmi, gdy tylko zakończą wszystkie badania.

Czekałam na Fryzyka następnego dnia, ale nie przyszedł. Zatelefonowano do poczty, prosząc o przekazanie notatki Może nie doszło do połączenia? W leśnej gminie już trzeci dzień patrolują pola, pewnie tam utknął.

Trzeci dzień przyniósł paczkę: słoik kompotu, serniczki, czyste pieluszki. Ale to nie była jego przesyłka podniosła je sąsiadka.

Na skrawku papieru napisano: Fryzyk znowu pije, Walciu. Myślimy, iż dziadek Grzegorz cię zabierze. Nie martw się, podtrzymamy cię. Podpisy: Teresa, Wioletta, Zofia.

Moje ręce nagle stały się lodowate, a przylgnął pod skórą lepki strach.

Jeszcze pięć dni temu byłam zwykłą wiejską kobietą, czekającą na pierwsze dziecko, a teraz matką trojga, którego choćby ojciec nie chciał zobaczyć. Uczucie zdrady powoli ściskało pierś.

Z korytarza dobiegł tupot ciężkich kroków.

Walentyno wtrąciła się pielęgniarka przyjechał odebrać cię dziadek Grzegorz. Mówi, sąsiad. Wyobraź sobie, przyjechał na wozie! Czeka przy bocznym wejściu, przy stołówce.

Pielęgniarka pomogła mi spakować rzeczy, przebrać maleństwa. Jej ręce pracowały szybko, pewnie, z doświadczeniem i troską, delikatnie owijając nasze skarby w kołdry.

Trzymajcie podała zrolowany pakunek. To najstarsza córka.

Wzięłam na ręce Grażynę. Tak nazwałam ją najcichszą z trójki. Położna twierdziła, iż przyszła na świat dwie minuty przed siostrą.

Młodszą dziewczynkę nazwałam Bronisławą w nadziei, iż przetrwa wszelkie burze. A syna nazwałam Łukasz, od mojego dziadka.

Wyszliśmy na ganek. Stąpałam ostrożnie, każdy krok odbijał się tępym bólem w ciele.

Dziadek Grzegorz stał przy starym wozie, ciągniętym zadumaną kobyłą. Gdy nas zobaczył, rzucił papierosa w śnieg.

No więc, mamo? Jedziemy rzekł, ostrożnie przyjmując od pielęgniarki dwójkę maluchów i wkładając je w przygotowane koce. Przedrą się.

Całą drogę milczałam. Śnieg gęstniał, ale droga do wsi była ubita, a wóz miękko ślizgał się między zasypanymi pagórkami.

Dziadek od czasu do czasu lekko szarpał wóz, mrucząc coś pod nosem. Przejechaliśmy obok łąk kołchozowych, linii leśnych, przeszliśmy mostek i w końcu z daleka pojawił się dach naszego domu.

Poczekaj jeszcze chwilę mruknął, pomagając mi wysiąść.

Dzieci zostały w wozie, a ja bałam się choćby na moment odejść. ale trzeba było otworzyć drzwi, rozpalić ogień w piecu.

Grzegorz podniósł kołyski, a moje ręce drżały od zmęczenia i niepokoju. On pierwszy wszedł do domu, ja pospiesznie za nim. I zamarliśmy.

Pośrodku pokoju stał Fryzyk. Wokół otwarty walizka, porozrzucane rzeczy. Podniósł głowę i spojrzał na mnie, jak na obcą.

Co ty? mój głos nie słuchał mnie, brzmiał przytłumiony.

Nie byłem gotowy. Nie liczyłem na trojaczki jego wzrok przemknął obok mnie. Poradzisz sobie sama. Wybacz.

Dziadek Grzegorz delikatnie położył kołyski przy piecu. Zobaczyłam, jak na jego szyi wyciekła krew.

Co ty, Fryzyku? Zostawiasz trójkę dzieci i żonę? jego głos grzmiał niczym burza.

Nie wtrącaj się, starcze! wykrzyknął Fryzyk i znów zwrócił się do gratów.

Nie masz sumienia! dziadek przycisnął mu ramię, ale ten wyrwał się i zamknął walizkę.

Fryzyku zrobiłam krok naprzód. Popatrz choć na nie

Rzucił wzrok na kołyski, milczał i podszedł do drzwi. Przeszedł próg, przeszedł podwórze, wyszedł przez wrota i zniknął w zasypce. Jakby nigdy nie istniał.

Opadłam na podłogę i poczułam, jak we mnie gaśnie coś głęboko. Oddychałam, ale w duszy panowała pustka.

Pierwszy rok był prawdziwą próbą taką, której nie życzyłaby się choćby wrogowi.

Codziennie wstawałam o świcie i kładłam się dopóki nie wstawało słońce. Pieluszki, body, butelki, smoczki. Życie zamieniło się w niekończący się krąg trosk. Jeden karmi, drugi płacze

Przebierając trójkę, wracałam zawsze do początku. Skóra na rękach pękała od niekończącego się prania, a palce otarły się od licznych mokrych pieluszek.

Przeżywaliśmy dzięki cudowi. Każdego ranka przy progu pojawiało się coś nowego dzbanek mleka, worek kaszy, stos drewna. Wieśniacy pomagali po cichu, bez słów i wyjaśnień.

Najczęściej przychodziła Teresa. Pomagała myć niemowlęta, nauczyła mieszać mieszankę, gdy moje mleko się kończyło.

Trzymaj się, Walciu mówiła, sprawnie owijając Łukasza. Na wsi nikt nie zostaje sam. Twój Fryzyk to głupi, a ty… jesteś szczęśliwa. Bóg błogosławi ci dzieci.

Dziadek Grzegorz przychodził co wieczór sprawdzał, czy piec rozgrzany, czy dach nie przecieka.

Pewnego razu przywiózł kilku mężczyzn naprawili stodołę, wymienili gnijące deski w podłodze, zakleili szczeliny w oknach.

Gdy przyszły pierwsze mrozy, Wioletta przyniosła wełniane skarpetki po trzy pary każdego rozmiaru. Maluchy rosły nie dniami, a godzinami mimo skromnego jedzenia i trudnych warunków.

Z nadejściem wiosny dzieci zaczęły się uśmiechać. Grażyna wyróżniała się równowagą, już jako niemowlę patrzyła na świat, jakby wszystko rozumiała.

Bronisława była natomiast krzykliwa, żądna uwagi, często przyciągała ją głośny płacz. Łukasz był nieustanny i ciekawski; zaraz po tym, jak nauczył się przewracać, od razu eksplorował wszystko wokół.

Tego lata uczyłam się żyć od nowa. Przywiązywałam jedną kołyskę do pleców, drugie dwa dzieci wkładałam do domowej wózeczki i szłam na pole. Pracowałam między karmieniami, praniem, krótkimi drzemkami.

Fryzyk nie pojawiał się. Tylko co jakiś czas dochodziły pogłoski widziano go w sąsiedniej wsi: spuchniętego, nieogolonego, z zamglonym spojrzeniem.

Nie gniewałam się już na niego. Nie miałam siły na gniew. Pozostało tylko kochać dzieci i walczyć o każdy kolejny dzień.

Do piątej zimy życie powoli wróciło do normy. Dzieci dorastały, stawały się samodzielniejsze.

Pomagały sobie nawzajem, bawiły się razem, a potem poszły do przedszkola. Ja podjęłam pracę w wiejskiej bibliotece choćby na pół etatu. Co wieczór przynosiłam domowi książki i czytałam dzieciom przed snem.

Zimą do wsi przyjechał nowy ślusarz Andrzej. Wysoki mężczyzna z siwą brodą, zmarszczkami wokół oczu. Wyglądał na czterdziestoletniego, ale był tak gibki, iż wyglądał młodziej. Po raz pierwszy wszedł do biblioteki w lutym, gdy na dworze szalała śnieżyca.

Dzień dobry odezwał nieco chrapliwym głosem. Czy znajdzie się coś interesującego do czytania wieczorami? Może Dumas?

Podaję mu poobijany tom Trzej Muszkieterowie. Podziękował i odszedł. Następnego dnia wrócił z drewnianą zabawką w ręku.

To dla waszych maluchów powiedział, podając wyrzeźbionego konika. Mam rękę do stolarki.

Od tej chwili przychodził regularnie wymieniał książki, przynosił nowe zabawki.

Łukasz przyjął go od razu rzucał się na niego, chwytając za rękę, pociągając do swoich skarbców». Dziewczynki były ostrożniejsze, ale z czasem i one podeszły bliżej.

W kwietniu, gdy śnieg już topniał, Andrzej przyniósł worek ziemniaków.

To dla was rzekł po prostu. Dobra odmiana, idealna do posadzenia.

Zawstydziłam się po latach nie przyjmowałam pomocy od mężczyzny po doświadczeniach z Fryzykiem.

Dziękuję, ale i tak dam radę

Wiem przytaknął. Wszyscy wiedzą, jaka jesteś silna. Czasem przyjęcie pomocy to też siła.

W tym momencie zza rogu wybiegł Łukasz z kijem w ręku:

Wujku Andrzeju! Patrz, jaki miecz! Zrobimy prawdziwy?

Oczywiście! uśmiechnął się Andrzej i usiadł obok. A dla twoich sióstr zrobimy coś pięknego.

Ruszyli do szopy, dyskutując o przyszłych wyrobach. Patrzyłam im wzdłuż i po raz pierwszy od dawna poczułam, iż w sercu rodzi się ciepło.

Latem Andrzej odwiedzał nas częściej. Pomagał w ogrodzie, naprawiał płot, spędzał czas z dziećmi.

Grażyna i Bronisława już nie trzymały w sobie nieśmiałości dzieliły się z nim swoimi sekretami. Ja przy nim czułam spokój bez pośpiechu, bez zbędnych słów.

We wrześniu, gdy dzieci już spały, siedzieliśmy na ganek. Nad głowami rozgwieżdżone niebo, w oddali szczekały psy.

Walciu rzekł Andrzej pozwól, iż będę przy tobie nie tylko gościem. Kocham twoje dzieci jak własne.

W jego oczach błyszczała szczerość, nie było w nich ani kropli wątpliwości.

Milczałam, patrząc w gwiazdy. Czasem los coś zabiera, by zwrócić znacznie więcej. Trzeba tylko poczekać.

Gdy wschód słońca zalśnił nad podwórkiem, poczułam, iż każdy kolejny dzień będzie już jedynie kolejnym rozdziałem naszej wspólnej, niekończącej się opowieści.

Idź do oryginalnego materiału