W poniedziałkowy wieczór nie doczekałam się męża z pracy, więc sama poszłam do przedszkola odebrać synka. Gdy wróciliśmy do domu, jego wciąż nie było. Na stole czekała gorąca kolacja, ale apetytu nie miałam wcale. Po chwili usłyszałam pukanie do drzwi i pobiegłam do przedpokoju. W takich momentach żałuję, iż zostawiłam wieś i rodzinny dom

przytulnosc.pl 22 godzin temu

Wieczorem, jak zwykle, nic nowego. Powietrze w mieście ciężkie, przesycone spalinami – coraz trudniej nabrać głęboki oddech. Idę ruchliwą ulicą, na drogach korki. W jednym z nich stoi dziś mój mąż, którego i tak rzadko udaje się złapać na wspólnej kolacji.

Odebrałam synka i razem wdychamy to duszne powietrze wielkiego miasta. W myślach wracają obrazy z dzieciństwa – bieganie boso po trawie, kąpiele w szerokiej, błękitnej rzece, zapach świeżego powietrza. Wtedy marzyłam, by żyć w dużym mieście, w pięknym i tętniącym życiem. Marzenie się spełniło… ale dziś wcale mnie to nie cieszy.

Z życia miejskiego cenię adekwatnie tylko wygodę i rozwiniętą infrastrukturę. Poza tym przytłacza mnie ono i nie daje radości.

Wszyscy wokół gdzieś pędzą, wiecznie się spieszą i złoszczą. Blisko ruchliwych ulic moje serce bije szybciej, a zmęczenie dopada mnie już od rana, zanim jeszcze dotrę do pracy. I tak jest codziennie.

A ja tak bardzo chciałabym znów biegać po miękkiej trawie, mieszkać z dala od tłumów, zbierać jagody i grzyby w lesie, zimą wspólnie odśnieżać podwórko. Jeszcze piętnaście lat temu uważałam to za udrękę, a dziś wydaje mi się to prawdziwą sielanką.

Marzę, by żyć z rodziną w małym domku poza miastem – tam, gdzie powietrze jest świeże, a oddech lekki. Widzę oczami wyobraźni, jak piszę swoje opowieści przy ciepłym piecu, za oknem zawieja, a w domu pachnie chlebem i świerkiem. Nie ma tapet ani odkurzacza, tylko drewniane ściany i stary słomiany miotłownik. Na kolanach mruczy nasz kot, syn strzepuje śnieg z kozaków po zjeżdżaniu z górki, a mąż dorzuca drew do ognia. Wieczorami palimy świece i pijemy herbatę ziołową z naleśnikami, rozmawiając do późna.

To mój mały, wymarzony świat. Ale gdy zaczynam myśleć praktycznie, czar pryska: jak syn będzie dojeżdżał do szkoły, jak mąż do pracy w czasie zamieci, co z lekarzem, a choćby – gdzie wziąć cytrynę do herbaty.

Dlatego wieczorem stoję z synkiem przy oknie, czekamy na tatę. Na kuchence stygnie kolacja, dziecko bawi się w pokoju. Gdy mąż wróci, zjemy razem, obejrzymy coś w telewizji, potem kąpiel i sen. Ale marzyć o szczęściu przecież nikt nam nie zabroni. Bo to właśnie marzenia sprawiają, iż życie nabiera smaku.

Idź do oryginalnego materiału