Witaj, Mamo!

newsempire24.com 1 dzień temu

„Cześć, Mamusiu”

Taksówka sunęła po mokrej od jesiennego deszczu ulicy. Starszy kierowca jechał spokojnie, dobrze znając każdy zakątek miasta, co chwilę zerkał w lusterko, obserwując pasażerów.

Młoda kobieta trzymała na rękach niemowlę, może półroczne. Adres, który podali – dom dziecka – trochę go zaniepokoił.

Para wyglądała na szczęśliwą: on – wysoki, postawny wojskowy w mundurze porucznika sił powietrznych, ona… Po prostu piękna, z dużymi niebieskimi oczami i jasnymi włosami spływającymi na ramiona.

— Krzysiu, kwiaty! — przypomniała, zwracając się do męża.

— Pamiętam, Aniu, pamiętam — odparł i poprosił kierowcę: — Proszę zatrzymać się przy kwiaciarni.

Wojskowy wysiadł i, nie zważając na wiatr, ruszył do sklepu. Kierowca śledził go wzrokiem i zapytał:

— Mąż?

— Mąż — uśmiechnęła się promiennie, poprawiając czapeczkę na główce dziecka.

— Dziecko śliczne, wy też wyglądacie na szczęśliwych. Po co więc do domu dziecka? — spytał z lekkim wyrzutem.

Młoda matka początkowo nie zrozumiała, ale gdy dotarło do niej, o co pyta, oczy rozszerzyły jej się ze zdumienia.

— Boże… Co pan sobie pomyślał?

— No tak tylko… W tych czasach różnie bywa — odparł, łagodniejąc. — Ale dlaczego tam jedziecie?

— Ja tam dorastałam. Siedem lat, potem mnie adoptowano. A mój mąż, Krzysiek, spędził tam cztery lata.

— U pani Haliny Kowalskiej? — Kierowca rozpromienił się. — Więc o to chodzi! I od razu do niej? Brawo!

— Zna ją pan? — Kobieta spojrzała na niego z ciekawością.

— A kto jej nie zna!

Kierowca już miał zacząć opowieść, gdy drzwi taksówki się otworzyły i wnętrze wypełnił zapach róż trzymanych przez wojskowego.

— Aniu, zobacz, jakie cudo mamy w naszym mieście! — zawołał dumny Krzysiek.

— Krzysiu! — zachwyciła się Ania. — choćby mi takich nie kupowałeś!

— Nie gniewaj się — bronił się — takie róże tylko tu mają! A kiedy ostatnio byliśmy tu razem?

— Razem? Jedenaście lat temu…

…Pani Halina siedziała w swoim gabinecie, otulona w wełniany szal. W budynku było ciepło, ale szal był tak miękki, tak dobrze otulał ramiona, iż nie chciała go zdejmować.

Miała chwilę spokoju: starsze dzieci w szkole, młodsze na drzemce. W domu dziecka panowała rzadka cisza, tylko w kuchni pobrzękiwały garnki – przygotowywano obiad.

Przeglądała album ze zdjęciami. Twarze… Twarze dzieci, chłopców i dziewczynek, młodzieży. Wychowankowie. Każdego pamiętała po imieniu, choćby dorosłych nazywała jak dawniej: Krzysiu, Zosiu, Wojtku…

A tu – Ania Nowak, teraz już Wiśniewska. Adoptował ją dobroduszny Tadeusz Borkowski, dawno temu…

A tu – Krzysiek. Gdzie ty teraz jesteś, Krzysiu? Skończył szkołę wojskową, został pilotem. Na zdjęciu: młody żołnierz w mundurze. A w dzieciństwie marzył, by leczyć zwierzęta, tak jak doktor Marek. Marek też zabrał kawał jej serca, choć był urwisem, ale nie na darmo…

Ciche kroki na korytarzu. Kto to może być? Pukanie do drzwi.

— Proszę! — O mój Boże! Ogromny bukiet róż! A kto je trzyma?

— Krzysiu! Krysiu, mój drogi! — Bukiet spadł na podłogę. — Gdzieżeś ty był tak długo?!

— Pani Halino, no przecież jestem tu. Nie pisałem, ale nie zawsze mogłem… Nie jestem sam. Oto moja żona. I córeczka – Hania.

— Aniu… Aniu! To naprawdę ty? Weź dziecko, Krzysiu! Niech się z Anią przytulę…

Gdy emocje opadły, goście zdjęli płaszcze, śpiące dziecko położyli na kanapie, a sami usiedli przy stole.

— Jak wam się udało zachować te uczucia? Tyle lat rozłąki… Tadeusz mi o was opowiadał, ciepło o tobie mówił.

— Dałem Ani słowo, pani Halino. A ja słowa dotrzymuję.

— Kiedyś już to słyszałam — roześmiała się ciepło. — Aniu, a jak tam u ciebie?

— Szczęśliwie, pani Halino! — Jej twarz promieniała szczerością. — Skończyłam medycynę, razem z Jackiem i Tomkiem, moimi braćmi. A wiesz, iż nie pozwolą mi krzywdy zrobić? Teraz jestem pediatrą, jak tata. A z Krzysiem zawsze byliśmy razem, choćby gdy nas dzieliła odległość… A to nasza córeczka, Hania – imię nie było dyskusji.

— Witaj, Haniu — szepnęła pani Halina, pochylając się nad dzieckiem. — Niech ci Bóg da szczęście. A dziadek już widział wnuczkę?

— Jeszcze nie, pani Halino, od razu do pani… — Ania uśmiechnęła się zawstydzona.

— Zadzwońcie do niego ode mnie, uprzedźcie, bo serce by mu nie wytrzymało euforii — pani Halina spojrzała na Krzyśka z figlarnym uśmiechem.

— No to przywitaj się z Mamusią, dawno cię nie widziała.

Krzysiek odwrócił się i zastygł. Na podłodze, metr od niego, siedziała trójkolorowa kotka, wpatrując się w niego. W piersi ścisnęło go wspomnienie z dzieciństwa, z opuszczonego domu, gdzie ją pierwszy raz spotkał.

W końcu kotka mrugnęła powoli, wstała i podeszła do niego. Wskoczyła na kolana, wspięła się i położyła łapki na naramienniku porucznika, a pyszczkiem tarła się o jego twarz, wciąż mrucząc.

— Mamusiu, Mamusiu — szeptał Krzysiek, gładząc jej miękkie futerko. — Nigdy cię nie zapomniałem. Gdyby nie ty…

— Połowę dzieci ona wychowała — opowiadała pani Halina. — Wszyscy ją pamiętają. Gdy rok temu zachorowała na raka, cały dom dziecka stał pod kliniką doktora Marka, dopóki jej nie uratował. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło…

Na kanapie poruszyła się mała Hania. Kotka, mruknąwszy przepraszająco, zeskoczyła z kolan Krzyśka i wskoczyła obok dziecka. Delikatnie mrucząc, ułożyła się przy niej, a dziewczynka uspokoiła się.

— Niedługo razem z nią idziemy na emeryturę — westchnęła pani Halina. — Czas. Tadeusz już swojego BurKiedy wieczorem wychodzili, trzymając się za ręce, a mała Hania spała spokojnie na ramieniu Krzyśka, kotka wyjrzała za nimi przez okno, mrużąc oczy w świetle latarni, bo choć nowe dzieci potrzebowały jej opieki, stare zawsze nosiła w sercu.

Idź do oryginalnego materiału