W kraju nie było pracy, a dzieci rosły – studia, mieszkania, kredyty. Potrzebowali pieniędzy. Potrzebowali mnie. Zostawiłam dom, ogród, starego psa i wyjechałam do Turynu, do pracy jako opiekunka do starszej pani – Lucii.
Lucia była surowa, ale miała w oczach mądrość przeżytych lat. Już pierwszego dnia spojrzała na mnie, jakby wiedziała wszystko.
– Wiem, po co tu jesteś. Dla dzieci. Ale pamiętaj: matka, która daje wszystko, nie zawsze dostaje choćby kawałek w zamian.
Uśmiechnęłam się.
– Moje dzieci są inne. Wdzięczne. One wiedzą, iż poświęcam życie dla nich.
Co miesiąc wysyłałam przelewy. Dla córki – czesne. Dla syna – rata za samochód. Dla wnuczki – korepetycje z angielskiego.
A sama spałam w maleńkim pokoju, jadłam zupę z paczki i marzyłam o powrocie.
Kiedy zachorowałam, zadzwoniłam do córki.
– Mamusiu, teraz nie mogę, może za kilka tygodni. Wiesz, ile mam na głowie.
Syn nie odebrał. Przysłał SMS-a:
– Trzymaj się, mamo. Przelej mi, proszę, 300 euro – mam zaległą ratę.
W Wigilię kupiłam sobie ciasto z przeceny. Lucia leżała już wtedy w szpitalu. Na stole postawiłam świeczkę i patrzyłam na telefon. Nie zadzwonili.
Po śmierci Lucii, adwokat przekazał mi jej list.
„Dziękuję, iż byłaś przy mnie. Dla moich dzieci byłam tylko starą, niewygodną kobietą. Ty byłaś moją rodziną. Zostawiam ci wszystko, co miałam – bo ty dałaś mi serce.”
Po powrocie do kraju stanęłam w progu mojego domu. Drzwi otworzyła córka. Zdziwiona, ale chłodna.
– Dlaczego nie zadzwoniłaś, iż wracasz? Nie mamy gdzie cię położyć. U nas wszystko zajęte.
Zostawiłam im tyle. Zostałam z niczym. Ale teraz wiem, iż czasem obca kobieta na włoskiej ziemi potrafi dać więcej ciepła niż własne dzieci.
I już nie wysyłam nic. Bo po tylu latach w końcu uczę się dawać sobie.