„Lena, pamiętasz, obiecywaliśmy sobie zawsze być ze sobą szczerzy? Muszę ci powiedzieć prawdę: zakochałem się. W innej. Wybacz, ale odchodzę. To ta jedyna, z którą chcę się zestarzeć. Jest wyjątkowa, taka jak… kosmos. Te uczucia są prawdziwe, ogromne, jak wszechświat…”
Gdy Krzysztof to mówił, jego oczy błyszczały euforią, jakby oszalał. A Lena stała naprzeciw, trzymając się oparcia krzesła, by nie upaść.
„O co ty, Kryś, pierdolisz? Jaka miłość życia? A kim ja jestem? Pamiętasz w ogóle, iż mamy córkę? Półtora roku, Kryś. Półtora. Siedzę w domu, nie pracuję, a ty, w swoich trzydziestu pięciu, nagle wzbijasz się w obłoki i decydujesz żyć dla miłości?”
„Lena, ja…” – próbował coś dodać, lecz, jakby uciekając przed rzeczywistością, zamknął się w łazience z telefonem. Pewnie łączył się z „kosmosem” przez messengera.
Wieczorem Lena szlochała, tuląc śpiącą Zosię. Nocą nie zmrużyła oka, a rano, niedbale związawszy włosy i ubierając dziecko w pośpiechu, poszła do teściowej.
„Lena, no co ty, serio. Trzeba było trzymać faceta mocniej. Chodzicie jak żebracy – wytarte bluzki, spodnie z second-handu, a potem dziwicie się, iż ucieka. Teraz inne czasy: wszystko szybko, dynamicznie. No i Krzysiek nie zwlekał, znalazł tę jedyną. Nie jesteś pierwszą, od której mąż odszedł, nie ostatnią. Przyprowadzaj Zosię, pomogę, jak co. A ty, kto wie, może też kogoś znajdziesz” – machnęła ręką Maria Helena, jakby chodziło o przeterminowany towar, nie rodzinę.
Lena wracała do domu, czując, jak coś w niej umarło. Nadzieja. Złudzenia. Marzenia. Wszystko.
Płakała jeszcze trzy dni. Potem wstała, otarła twarz i zrobiła to, co najważniejsze: złożyła pozew o alimenty. Jednocześnie – o rozwód. Dość żyć w złudzeniu, iż da się naprawić. Niech Krzysztof ma teraz tę wolność, której tak pragnął.
Teściowa czasem pomagała, ale bardziej przypominało to jałmużnę. Paczka pieluch – jak błogosławieństwo, parę stówek „na lizaki” – z miną dobrodziejki. Matka Leny mieszkała w innym mieście, przysyłała trochę grosza, wciąż narzekając przez telefon, jak to niesprawiedliwe. Lena słuchała, zaciskała zęby i szła dalej.
Minął rok. Zapisała Zosię do przedszkola, wróciła do pracy. Pierwsze miesiące były koszmarem: zwolnienia, kaszel, noce bez snu. Ale potem się ustabilizowało. Lena się przyzwyczaiła. W nowym życiu było coś dobrego: wolność, jasność, brak kłamstw. Czasem patrzyła na ojców pod przedszkolem – znerwicowanych, zmęczonych – i myślała: „Dzięki Bogu, iż jestem sama”.
Aż pewnego dnia zadzwoniła teściowa:
„Lenko! euforia u nas! Krzysiu będzie tatą, wyobrażasz?!”
„Świetnie. Zdrowia mamie i dziecku” – mruknęła Lena. I ku własnemu zaskoczeniu zrozumiała – nie bolało. Znaczy, przeszło.
A tydzień później – kolejny telefon. I na drugim końcu – histeria.
„Lenko! Nieszczęście! Krzysiu miał wypadek! W szpitalu, na intensywnej! Jego Toyotę zmiażdżyło, ledwo żyje. Inwalida teraz. Co my teraz zrobimy…”
Lena zamilkła. Żal jej się zrobiło po ludzku. W końcu ojciec jej dziecka. Mieszkali razem. Ale żal – to nie powód, by wszystko wybaczyć. I już na pewno nie powód, by wracać.
Lecz po dwóch dniach znów zadzwoniła:
„Lena, musisz zabrać Krzysia do siebie. Opiekować się nim, leczyć. Pomogę, ile mogę. Trzeba go ratować, Lenko!”
„Muszę? Dlaczego?”
„No przecież byliście prawie mąż i żona. Tylko pieczątki brakło. Macie córkę! On zawsze pytał o Zosię, kochał ją. I ciebie też. Po prostu się pomylił. Wszyscy popełniamy błędy”.
„Pomylił się? No to świetnie. Niech teraz ta jego wymarzona kobieta się nim zajmuje. Mnie to nie dotyczy”.
„Ona go rzuciła! Powiedziała, iż kaleka jej nie potrzebny. Raz była w szpitalu – i koniec. Mają dziecko – a ona chce się go pozbyć, wyobrażasz?!”
„Wyobrażam. Tylko to nie moje problemy. On zostawił mnie i córkę, zapomniał, kim jesteśmy. Widział Zosię raz, alimenty groszowe. Gdzie wtedy był jego „ludzki obowiązek”?”
„Jesteś okrutna! Bez serca! Opowiem dziecku, jak zostawiłaś ojca w potrzebie! Jak dorośnie, wszystko się dowie!”
„Opowiedz, Mario Heleno. Tylko zacznij od tego, jak on nas porzucił. I gdzie był, gdy Zosia chorowała i płakała w nocy. Nie boję się. Niech zna prawdę”.
Ostatecznie teściowa zabrała syna do siebie. Nie było tak źle – Krzysiek przeżył, chodził o lasce. A Lena niedługo potem spotkała starą znajomą, właśnie tę, z którą kiedyś przyjaźniły się rodzinami. I usłyszała:
„Lena, wiesz, iż Maria Helena rozpowiada po całej dzielnicy, iż to ty zostawiłaś Krzysia, gdy był w śpiączce? Że żadnej kobiety nie było, a ty po prostu się rozwiodłaś, gdy on leżał nieprzytomny?”
„Co?!”
„No! I iż to ty nie pozwalasz mu widywać Zosi, iż on biedaczek, a ty – wyrachowana wredota. Mówią, iż przez ciebie miał wypadek, bo tak przeżywał…”
Lena szła do domu w osłupieniu. Jak można tak kłamać? Jak przekręcić fakty? I najgorsze – znaleźć ludzi, którzy w to wierzą.
Zosię odebrała z przedszkola. Dziewczynka szła obok, szczebiocząc, a Lena wciąż myślała…
„Mamo, mamo, już jesteśmy! – Zosia pociągnęła ją za rękę. – Czemu jesteś smutna? Przez babcię? Przez tatę?”
Lena skinęła głową, nie mogąc wydusić słowa.
„Nie martw się. Będę grzeczna, za nich oboje. Bardzo cię kocham, mamusiu”.
I wtedy, przytulając córkę, Lena poczuła dziwną lekkość. Jakby ktoś zdjął jej plecak wypełniony kamieniami. Już się nie złościła. Nie przejmowała. Niech mówią. Niech kłamią. Ważne, iż prawda jest tutaj – w małych, ciepłych dłoniachI tak szły dalej, trzymając się za ręce, bo teraz wiedziały, iż mają tylko siebie – i to w zupełności wystarczy.