Z życia wzięte. "Moja 50-letnia koleżanka zachciała sobie dziecka na starość": Po latach okazało się, jak fatalną decyzję wtedy podjęła

zycie.news 4 godzin temu

– Ile ty adekwatnie masz lat? – wypaliła bez ogródek Anka z księgowości.

– Pięćdziesiąt – odpowiedziała dumnie Asia, prostując plecy. – I wreszcie robię coś dla siebie. Urodzę sobie dziecko.

Powiedziała to takim tonem, jakby zamawiała nową torebkę, a nie zaczynała najtrudniejszy projekt życia.

Asia miała już dwoje dorosłych dzieci. Syn mieszkał w Anglii, córka we Wrocławiu. Oboje od dawna na swoim, rzadko dzwonili, jeszcze rzadziej przyjeżdżali.

– Dla nich już jestem tylko bankomatem i darmowym hotelem na święta – mawiała z ironią. – A jak powiem, iż mi smutno, to słyszę: „Mamo, znajdź sobie hobby”.

No to znalazła.

Po pięćdziesiątce poznała faceta. Młodszy o dwanaście lat, wesoły, wygadany, wieczny chłopiec z marzeniem o „drugiej młodości”. Miał już jedno dziecko „z dawnych czasów”, ale prawie się nim nie zajmował.

– Z nim znów czuję się jak dziewczyna – opowiadała nam przy kawie. – A dziecko… dziecko będzie tylko nasze. Tym razem nikt mi go nie odbierze, nie wyjedzie, nie oleje.

W jej oczach widziałam mieszaninę zachwytu i desperacji.

Córka Asi dowiedziała się ostatnia.

– Mamo, ty zwariowałaś – powiedziała przez telefon tak głośno, iż wszyscy w biurze usłyszeli, choć nie byliśmy na głośnomówiącym. – Dziecko w twoim wieku? Przecież ty będziesz miała siedemdziesiąt, jak ono skończy liceum!

– I co z tego? – syknęła Asia. – Będę młodą duchem siedemdziesiątką. Zajmij się swoim życiem, a nie moim.

Rozłączyła się, demonstracyjnie uśmiechając się do nas.

– Patrzcie, jakie „wsparcie” – prychnęła. – Własna córka mi zazdrości. Dobrze, iż chociaż on się cieszy.

„On” – czyli Wojtek – cieszył się rzeczywiście. Do czasu.

Ciąża była ciężka.
Asia trafiała do szpitala raz za razem: nadciśnienie, cukrzyca ciążowa, bóle kręgosłupa. Trzymała się jednak uparcie.

– Jeszcze tylko trochę – powtarzała. – Jak go przytulę, wszystko będzie miało sens.

Urodziła chłopca – Antosia. Maleńki, drobny, z wielkimi oczami. Asia patrzyła na niego jak zaczarowana.

– To jest moje drugie życie – szeptała. – Poprzednie zmarnowałam na pracę, męża, który mnie zdradzał, i dzieci, które uciekły. Teraz będę tylko dla niego.

Przez pierwsze miesiące wyglądało to jak bajka.
Zdjęcia na Facebooku, uśmiechnięta Asia z wózkiem, Wojtek wrzucający „mój mały wojownik”, serduszka, komentarze: „Ale z ciebie dzielna babka!”.

Tylko iż bajki rzadko realizowane są dłużej niż kilka miesięcy.

Wojtek pierwszy pękł.

– Nie wiedziałem, iż to aż tak – marudził. – Płacze po nocach, ty ciągle zmęczona, do łóżka się nie da dojść. Ja mam jeszcze swoje potrzeby, wiesz?

Coraz częściej wychodził „na chwilę do kolegi”. Coraz częściej wracał późno, pachnąc obcymi perfumami.

Któregoś dnia po prostu się spakował.

– Ja się do tego nie nadaję – oznajmił. – Nie chcę być starym ojcem z wózkiem, nie tego chciałem od życia.

– Czyli czego? – spytała Asia, tuląc śpiącego Antosia.

– Przygod, wolności, luzu – wyliczył bez wstydu. – Ty chciałaś dziecka, to je masz.

Trzasnęły drzwi. Została sama.

Zaczęło się prawdziwe życie. Nie to z Facebooka.

Nieprzespane noce, bolące plecy, rachunki rosnące szybciej niż Antoś. Asia miała wtedy 51 lat. Przy każdym schyleniu jęczała z bólu. Przy każdej gorączce dziecka panikowała jak pierwszorazowa matka.

– Pomoże ci córka? – spytałam kiedyś ostrożnie.

– Phi – machnęła ręką. – Uraża się. Mówi, iż ją wymieniłam na nowe dziecko. Dzwoni raz w miesiącu, tylko po to, żeby mi wypomnieć mój wiek.

Syn również się odsunął.

– Mamo, ja tu tyrałam na siebie, a ty robisz sobie powtórkę z rozrywki – powiedział. – Jak będzie miał piętnaście lat, ty będziesz schorowaną staruszką. Kto się nim zajmie? Znów my?

Asia a to wściekłość, a to łzy.

– Dzieci są niewdzięczne – powtarzała. – Antoś będzie inny. Wychowam go tak, żeby zawsze był przy mnie.

To zdanie brzmiało złowrogo, choć wtedy nie umiałam jeszcze powiedzieć dlaczego.

Czas leciał szybciej niż kiedyś.

Dziesięć lat minęło jak jeden długi, niewyspany dzień.

Miałam swoje problemy, rzadziej widywałam Asię. Czasem wpadła do biura z Antosiem, gdy nie miał z kim go zostawić – żywy, ruchliwy chłopak, wiecznie znudzony.

– Mamo, ja nie chcę z tobą siedzieć w domu – słyszałam, jak marudzi. – Inne babcie są stare, a ty też jesteś stara, ale każesz mi z tobą siedzieć i wracać prosto po lekcjach.

– Bo jesteś moim dzieckiem – odpowiadała tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Ja się dla ciebie poświęciłam, na stare lata urodziłam, to teraz ty masz obowiązek być przy mnie.

Czasem, gdy Antoś odwracał wzrok, widziałam w jego oczach twardy chłód, jakiego nie powinno mieć żadne dziecko.

Kiedy Asia skończyła sześćdziesiąt, przyszły choroby. Poważne, nie do ignorowania: serce, stawy, problemy z poruszaniem się. Nie była już „dzielną babką po pięćdziesiątce”, tylko schorowaną kobietą, która wspina się po schodach jak po górze.

Antoś miał wtedy dziesięć lat.

Nie chodził na basen, bo „mama się boi, iż się utopi”. Nie chodził na nocowanki do kolegów, bo „kto wtedy pomoże mamie wejść po schodach?”.

Przynosił jej zakupy, podawał leki, odstawiał kubek na stolik.

– Jesteś moim bohaterem – powtarzała. – Gdyby nie ty, już dawno by mnie tu nie było.

W jej ustach miało to brzmieć jak komplement. W jego oczach widziałam kajdany.

Przełom nastąpił, gdy Antoś miał piętnaście lat.

Wpadłam do Asi z ciastem, jak co święta. Drzwi otworzył mi wysoki chłopak, którego ledwo poznałam.

– Cześć, ciociu – mruknął. – Mama śpi. Jak zwykle, po tabletkach.

W mieszkaniu unosił się zapach leków, kurzu i… ciężaru.

Usiedliśmy w kuchni. Antoś nalał mi herbaty, jak dorosły.

– Jak tam w szkole? – zagadnęłam głupio.

Wzruszył ramionami.

– Szkoda gadać – powiedział. – Nie mam czasu się uczyć.

Spojrzał na mnie uważnie.

– Chcę iść do technikum w innym mieście – rzucił nagle. – Dostałem się. Ale mama mówi, iż nie mam prawa jej zostawić. Że ona mnie urodziła po pięćdziesiątce, zaryzykowała życiem, to teraz ja muszę za to płacić. Do końca.

Serce mi ścisnęło.

– Antoś… – zaczęłam.

Przerwał mi.

– Powiedziała mi ostatnio, iż jestem jej „nagrodą” – powiedział cicho. – A ja się czuję jak kara.

To zdanie uderzyło we mnie jak cios.

Po tamtej rozmowie długo nie mogłam spać.
Patrzyłam w ciemność i widziałam Asię przed laty: uśmiechniętą, rozpromienioną, jak mówi:

„Urodzę sobie dziecko. Dla siebie. Dla swojego szczęścia”.

Nigdy nie padło tam słowo „dla niego”.

Dziś to właśnie wyszło na jaw – jaki popełniła błąd.

Nie był nim sam fakt, iż zaszła w ciążę po pięćdziesiątce. Nie jej wiek. Nie biologia.

Jej błędem było to, iż potraktowała dziecko jak plaster na samotność, jak projekt na starość, jak żywą gwarancję, iż nie będzie sama.
Że nie pomyślała, ile będzie miała siły, gdy on będzie nastolatkiem.
Że kazała mu spłacać rachunek za swoje decyzje.

Kilka miesięcy później dowiedziałam się, iż Antoś jednak pojechał do tego technikum. Posprzeczali się tak, iż krzyczała za nim na klatce:

– Zobaczysz, jeszcze będziesz żałował! Zostawiasz chorą matkę, która oddała za ciebie wszystko!

Mnie powiedziała:

– Wychowałam niewdzięcznika. Całe życie poświęciłam, a on mnie zostawia. Po co ja w ogóle to dziecko rodziłam?

Patrzyłam na nią długo. Na kobietę, która kiedyś wierzyła, iż dziecko „dla siebie” będzie lekarstwem na pustkę.

– Może po to – odparłam ostrożnie – żeby ono miało życie. A nie tylko zająć twoją samotność.

Popatrzyła na mnie z nienawiścią.
Ale gdzieś w jej spojrzeniu mignął lęk. Może przeczucie, iż właśnie usłyszała prawdę, przed którą uciekała latami.

Moja pięćdziesięcioletnia koleżanka miała zachciankę, by „urodzić sobie dziecko”.
Po latach wyszło na jaw, jaki popełniła błąd: nie to, iż została późną mamą.

Tylko to, iż zapomniała, iż dziecko nie jest lekarstwem na samotność, tylko osobnym człowiekiem.

I iż kiedyś ten człowiek spojrzy na nią nie jak na „nagrodę losu”, ale jak na kogoś, kto całe swoje niespełnione życie zbudował na jego plecach.

Idź do oryginalnego materiału