Pamiętam dzień, w którym się urodziła. Jej pierwszy krok. Jak trzymała mnie za rękę, gdy szła do przedszkola. Jak mówiła: „Tatusiu, jak dorosnę, wyjdę za księcia, ale Ty zawsze będziesz moim królem”.
Ale królestwo się zawaliło.
Zapytałem, kiedy i gdzie odbędzie się ślub.
Milczała. Patrzyła gdzieś obok. A potem powiedziała:
– Tato… my z Tomkiem zdecydowaliśmy, iż lepiej, żebyś nie przychodził. To będzie mała, nowoczesna uroczystość. Bez przemówień. Bez dramatów. Po prostu – nie pasujesz do klimatu.
Nie pasuję do klimatu?
Ja, który przez lata sam ją ubierałem do szkoły, który siedział w poczekalni przed każdym egzaminem, który nosił ją na barana, gdy bolały ją nogi. Ja, który zostawałem po nocach, kiedy miała gorączkę, ja – „zbędny”.
Zapytałem, cicho:
– Czy zrobiłem coś złego?
Wzruszyła ramionami.
– Po prostu… chcesz wszystko kontrolować. A ja chcę, żeby to był mój dzień.
Nie walczyłem. Nie prosiłem. Nie błagałem.
W dniu jej ślubu usiadłem przy kuchennym stole. Ubrałem się tak, jak planowałem – garnitur, który kupiłem specjalnie na tę okazję. I patrzyłem w stare albumy, gdzie jej uśmiech był jeszcze szczery. Gdzie byliśmy rodziną.
Wieczorem, przypadkiem, trafiłem na jedno zdjęcie z wesela, które ktoś wrzucił do sieci.
Była piękna. Ale w jej oczach czegoś brakowało.
Może mojej obecności.
Może sumienia.
A może po prostu – czasu, który już nigdy nie wróci.