W mojej rodzinie ostatnio wszystko się zmieniło. Może to jakaś depresja, może kryzys wieku średniego – ale mój mąż od ponad roku użala się nad sobą i praktycznie nie wychodzi z domu. Co gorsza, on wygląda na całkiem zadowolonego z takiego stanu rzeczy. Przez pierwsze miesiące starałam się go wspierać – w końcu jesteśmy rodziną, trzeba się wspierać. Wzięłam na siebie wszystkie obowiązki i finanse. Ale ile można? Dom, dzieci, rachunki – wszystko na mojej głowie. Od niego – zero pomocy.
Byłam już u kresu sił. Myślałam, żeby odejść, powiedziałam o tym teściowej. I wtedy ona zaczęła mnie błagać, żebym nie zostawiała jej syna. Obiecałam, iż dam mu jeszcze ostatnią szansę… Ale szczerze – dlaczego to ja mam naprawiać wszystko, skoro z jego strony nie ma żadnej chęci zmiany?
Przez ostatni rok jestem jak automat – robię wszystko, żeby nasza rodzina jakoś funkcjonowała. Ciężka praca, stres, dzieci – a ja przez cały czas próbuję być tą silną, tą odpowiedzialną. Kiedyś było inaczej. Po ślubie wzięliśmy kredyt na mieszkanie i wprowadziliśmy się zaraz po weselu, żeby nie być na utrzymaniu rodziców. niedługo zaszłam w ciążę – najpierw urodziła się Zosia, a rok później Bartek. Wtedy mój mąż miał dobrą pracę, bardzo dobrze zarabiał. Niczego nam nie brakowało. Spłacaliśmy kredyt, planowaliśmy przyszłość.
I nagle wszystko runęło. Firma, w której pracował, z dnia na dzień go zwolniła. Straciliśmy główne źródło dochodu. Całe utrzymanie przeszło na mnie.
Moje życie całkowicie się zmieniło. Rano odwożę dzieci do szkoły, potem pędzę do pracy, często bez śniadania, bo nie mam czasu. Po pracy – zakupy, obiad, pranie, sprzątanie, lekcje z dziećmi. I jeszcze mąż, który nie podnosi się z kanapy. Starałam się – wspierałam go, rozmawiałam, motywowałam. Ale on zamiast się podnieść, całkiem się poddał.
Z czasem to przestała być depresja, a stała się zwyczajna bierność. On po prostu uznał, iż mu tak wygodnie. Siedzi w domu, ogląda telewizję, mówi, iż mu źle – ale nic nie robi. Nie szuka pracy. Twierdzi, iż “jakoś sobie radzimy”. No tak, radzimy – bo ja robię wszystko.
Ja już nie chcę być jego służącą. Spełniać wszystkie jego potrzeby, a samej zapominać, iż też jestem człowiekiem. Poskarżyłam się teściowej. Ona – jako kobieta – mnie zrozumiała, ale prosiła, żebym się nie spieszyła z decyzją.
– Daj mu jeszcze szansę. Może pomóż mu znaleźć jakąś pracę? Jak znowu poczuje się potrzebny, to się ogarnie – mówiła.
Zgodziłam się. Ale w środku było mi przykro. Bo kto mnie wesprze? Kto mnie zapyta, czy daję radę? Kto mnie potraktuje jak człowieka, a nie maszynę do zarabiania, sprzątania i opieki nad wszystkimi?
I teraz naprawdę nie wiem, czy warto dawać mu tę szansę. Marzę tylko o tym, żeby znowu poczuć się kobietą, a nie darmową gosposią. Mam dość takiego życia. W moich oczach już dawno nie ma euforii – tylko zmęczenie i smutek.