Mam pięćdziesiąt lat, mój mąż ma pięćdziesiąt pięć. Całe życie żyliśmy skromnie, ale zgodnie, starając się wzajemnie wspierać i przechodzić przez trudności razem. Wychowaliśmy syna – Wojtka. Niedawno skończył dwadzieścia trzy lata i oznajmił, iż chce zamieszkać osobno. Przyjęliśmy to spokojnie – pora była odpowiednia. Ale za tą decyzją kryło się coś znacznie gorszego.
Wojtek od razu dał do zrozumienia, iż nie zamierza wynajmować mieszkania. Uważa, iż my, jako rodzice, powinniśmy kupić mu własne lokum. Zaproponował choćby konkretny plan: sprzedać nasze dwupokojowe, wygodne i pełne wspomnień mieszkanie, a za otrzymane pieniądze kupić dwa kawalerki – jedną dla nas, drugą dla niego.
Na początku nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przecież to nie tylko cztery ściany – to nasz dom, nasze gniazdo, w które włożyliśmy tyle serca i pracy… Tu przeżyliśmy wspólnie całe nasze życie, zarówno dobre, jak i trudne chwile.
Mąż od razu stanowczo odmówił. Jest z innej epoki – uważa, iż dorosły syn powinien sam na siebie zarobić, sam odkładać i budować swoją przyszłość. Rozumiem go. Nie jesteśmy bogaczami, ale staraliśmy się dać Wojtkowi wszystko, co mogliśmy: dobre ubrania, dodatkowe zajęcia, korepetycje, opłaciliśmy studia. Kiedy chciał remont pokoju – pomogliśmy i w tym.
Ale nasz syn najwyraźniej uważa, iż to za mało. Okazuje się, iż wstydzi się mieszkać z rodzicami. Jego zdaniem „w jego wieku” to nie wypada. Uznał więc za sprawiedliwe, żebyśmy sprzedali swoje mieszkanie dla jego wygody.
Gdy ojciec mu odmówił, Wojtek uratował taką awanturę, iż aż mnie zamurowało. Krzyczał, iż „normalni” rodzice sami zapewniają dzieciom dach nad głową, iż jesteśmy biedakami, a nie prawdziwą rodziną, i iż w ogóle nie prosił, żeby go rodzić. „Mogliście pomyśleć wcześniej” – rzucił własnemu ojcu w twarz.
Od tamtej pory prawie nie rozmawiamy. Mąż mówi, iż mu przejdzie, iż to tylko wiekowe, chwilowe. A ja nie wiem… Leżę nocami, wpatrując się w sufit i myślę – może on ma rację? Może skoro go urodziliśmy, powinniśmy byli zapewnić mu lepszy start? A jeżeli nie daliśmy rady – to czym adekwatnie zasłużyliśmy na miano rodziców?
Ale potem biorę się w garść. Daliśmy mu wszystko, co mogliśmy. Wszystko. Do ostatka. A on? Mieszka w swoim pokoju, nie płaci rachunków, nie pomaga. choćby „dziękuję” nie powie. Zero odpowiedzialności, zero wdzięczności. Tylko żądanie – „dajcie mi”.
Tak, nie jesteśmy bogaci. Ale pracowaliśmy uczciwie. Daliśmy mu miłość, dach nad głową, jedzenie, opiekę, wykształcenie. Nie porzuciliśmy go, nie zdradziliśmy, nie piliśmy, nie biliśmy. A teraz, gdy dorósł, okazało się, iż dla niego jesteśmy „biedakami”?
Może to brzmi ostro, ale uważam, iż facet w wieku dwudziestu trzech lat spokojnie może wynająć sobie mieszkanie. Jest dorosły. Nie ma trzech lat. A to, iż zamiast tego woli manipulować rodzicami – to już nie nasza wina, tylko jego wybór.
Powiadacie, naprawdę jesteśmy aż tak złymi rodzicami? Czy jednak mamy prawo powiedzieć „nie”, gdy ktoś każe nam poświęcać ostatnie, co mamy, dla cudzych ambicji?..