Wymiana dzieci: jak siostry popełniły fatalny błąd, za który płaciły latami
Czasem jedna decyzja, podjęta w chwili zamętu i pod wpływem emocji, może złamać losy wielu ludzi. Zwłaszcza gdy dotyczy tego, co najświętsze — dzieci. Tak właśnie stało się z dwiema siostrami — Kingą i Martą, które od dziecka były nierozłączne. Dorastały w zgodzie, nie dzieliły zabawek, miłości rodziców, a choćby pierwszych zauroczeń. Wszystko przeżywały razem: szkolne lata, pierwsze randki, zamążpójście. Wydawało się, iż ich życie toczy się równolegle, jakby według jednego scenariusza, tylko w innych domach.
Nawet mężów wybrały podobnych — Marta poślubiła Jacka, Kinga — Tomasza. Przyjaciele z dzieciństwa, kierowcy ciężarówek, którzy rzadko bywali w domu. Siostrom to odpowiadało — mężowie pracowali, a one wspierały się nawzajem, jak zawsze. Gdy jedna zaszła w ciążę, druga gwałtownie „zapłonęła” razem z nią. Razem chodziły na badania, razem wybierały szpital. Obie — szczęśliwe i trochę przestraszone. Postanowiły nie znać płci dziecka, by było niespodzianką.
Kinga marzyła o córce, Marta — o synu. Ale los zadecydował inaczej. U Kingi urodził się chłopiec, u Marty — dziewczynka. Wtedy Marta, niby żartem, rzuciła:
— Może się zamienimy? No przecież, co za pech, wszystko na opak…
Kinga nerwowo się uśmiechnęła, ale coś ścisnęło ją w środku. Żart nie wydał się śmieszny. Marta jednak powtarzała to raz za razem — najpierw z uśmiechem, potem coraz bardziej stanowczo. Mówiła, iż marzyła o synu, iż jej ciężko, iż tak będzie lepiej. Wreszcie Kinga uległa. Przypomniała sobie, jak Tomasz przytulał na ulicy obce dziewczynki i mówił: „Chcę córeczkę, swoją księżniczkę…”
Mężowie byli szczęśliwi. Prezenty, kwiaty, szampan, goście. Ale Kinga za każdym razem czuła, jak serce się jej zaciska, gdy widziała, jak Tomasz nosi na rękach nie swoje dziecko. Najpierw tłumiła wyrzuty sumienia. Potem próbowała sobie wmówić, iż postąpiła słusznie. W końcu dzieci są sobie bliskie, więc nic strasznego się nie stało. Ale sumienie nie dawało spokoju.
Wszystko przewróciło się do góry nogami, gdy po trzech latach Marta zmarła. Chorowała długo i cierpiała, aż w końcu odeszła, zostawiając „syna” — czyli faktycznie syna Kingi — z ojcem. Kinga i Tomasz pomagali Krzysiowi, jak mogli. Aż pojawiła się kobieta — Beata. Spokojna, miła, wydawała się godna zaufania. choćby chłopca, Kamila, zaakceptowała. Na początku.
Lecz gdy Beata urodziła własne dziecko, wszystko się zmieniło. Kamil stał się dla niej solą w oku. Upokarzała go, mówiła okropności, potrafiła uderzyć, krzyczała bez powodu. Przed Krzyśkiem starała się to ukrywać, ale Kinga widziała wszystko. Jej serce pękało z bólu. Nie mogła już milczeć, wiedząc, iż jej syn żyje w piekle, które sama sobie zgotowała.
Pewnego wieczoru, gdy Beata znów wrzeszczała na chłopca, Kinga nie wytrzymała. Zebrała Tomasza i Krzyska i wyjawiła całą prawdę. Każde słowo bolało jak cios w serce. Tomasz wpadł w szał. Najpierw nie wierzył, potem wyszedł w milczeniu. Kinga płakała — ze strachu, z poczucia winy, ze świadomości, iż zrujnowała cudze i własne życie. Ale po dwóch dniach Tomasz wrócił. Powiedział, iż chce zrobić test DNA. Po wynikach — cisza. Potem — uścisk.
— Wszystko naprawimy — rzekł.
Proces adopcji trwał powoli, ale pewnie. Beata zrezygnowała z Kamila, obce dziecko okazało się jej niepotrzebne. Dziewczynka — córka Marty, którą Kinga wychowała jak własną — została z nią. Nie znała całej prawdy i nie było to konieczne. Ważniejsza była miłość i troska, którą Kinga dawała z całego serca.
Minęły lata. Kinga wciąż ma sobie za złe, ale wie, iż postąpiła słusznie, przyznając się. Uratowała syna. Może późno, może przez cierpienie, ale zdążyła. A w życiu nie zawsze liczy się to, gdzie popełniłeś błąd, ale to, czy miałeś dość siły, by go naprawić.