"Dużo słyszę utyskiwań na nauczycieli. Jacy to są okropni, jakie mają absurdalne wymagania, są niesprawiedliwi, leniwi i w ogóle wszyscy do wymiany. Tymczasem brakuje mi spojrzenia z drugiej strony – jacy to rodzice są paskudni, chamscy i roszczeniowi. Wiem, co mówię – jestem nauczycielką.
Prywatna szkoła to mniej problemów?
Uczyłam dzieci języka angielskiego w bardzo popularnej sieci szkół językowych w dużym polskim mieście. Kursy są drogie, metoda ponoć skuteczna, rotacja lektorów ogromna, bo niewielu wytrzymuje tam dłużej niż rok. Ok, pensja jest dość w porządku (oczywiście na własną działalność, o etacie zapomnij), ale ilość obowiązków to kosmos.
Drugie tyle czasu, co w szkole, tamtejsi nauczyciele spędzają na przygotowywaniu lekcji, obowiązkowym wycinaniu obrazków, rysowaniu pomocy naukowych, poprawianiu prac (na każdych zajęciach są kartkówki, co chwila większe testy sprawdzające). Do tego dochodzi masa zajęć fakultatywnych dla uczniów szkoły.
Dla nich są nieobowiązkowe, ale lektorzy muszą na nich być i wcześniej się do nich przygotowywać na warsztatach. Weekendowych. Maile od szefa przychodzą o każdej porze dnia i nocy. W dni wolne od pracy też.
To jeden z powodów, dla którego lektorzy uciekają z tej super hiper 'fancy' szkoły. Drugi, nie mniej ważny, to rodzice. Powiem tak: z takim buractwem i snobizmem nie spotkałam się nigdzie indziej. Podjeżdżają tymi swoimi SUV-ami, beemkami i już otwierając drzwi samochodów, wysyłają sygnały: jestem kimś, jestem lepszy, mam kasę, należy mi się. Serio, w ogóle nie przesadzam.
Płacę, to wymagam!
Ale proszę bardzo, oto przykład tego, z czym spotyka się nauczyciel. Ta historia przydarzyła mi się w tamtym roku szkolnym, jakoś po dwóch tygodniach nauki. Uczyłam grupę 6-latków. Ponieważ większość z nich nie umiała jeszcze pisać, dyrekcja kazała mi w ćwiczeniach na końcu lekcji wpisywać ołówkiem informację dla rodziców o tym, które zadania są do odrobienia w domu. Prace domowe trzeba zadawać na każdych zajęciach, nie było odstępstw.
Plany zajęć były natomiast tak przeładowane, iż tego czasu w końcu lekcji nie zostawało zbyt wiele, a ja musiałam tę samą informację wpisać w ciągu 3 minut (tak, wszystko jest tam zaplanowane co do minuty!) do kilkunastu podręczników. Jakoś dawałam radę, nie miałam wyjścia. Aż tu pewnego dnia przed zajęciami wpadła do pokoju lektorów kobieta.
– Jestem mamą Brunona, która z pań to Marta?! – wołała od progu wzburzonym głosem.
Rozsiewała woń mocnych perfum, blond włosy miała ufryzowane na gwiazdę amerykańskiej telewizji śniadaniowej, torebkę oczywiście od Chylak, okulary przeciwsłoneczne ze złotym logo. No wiecie, cały ten jazz!
Przedstawiłam się i zapytałam, w czym mogę jej pomóc. Kobieta wyciągnęła w moją stronę zeszyt ćwiczeń, którego używałam w grupie jej syna, otwarła go i wskazała wymanikiurowanym palcem na informację o zadaniu domowym.
– Proszę pani, co to ma być? – krzyczała. – Co to jest za pismo?! Ja bardzo proszę nie pisać tak brzydko w książce mojego syna! My tu płacimy duże pieniądze za ten kurs i mam prawo wymagać, żeby pisała pani ładniej!
Zatkało mnie. Autentycznie. Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam. Gdyby ktoś mi to opowiedział, pomyślałabym, iż zmyśla. Ale nie. Oto stałam tam ja, krzyczała na mnie mama 6-letniego Brunona, bo nie podobał jej się mój charakter pisma. Kosmos!
Po tym to już chyba nic mnie nie zdziwi, serio. Nic też dziwnego, iż współczesne dzieciaki są takie roszczeniowe, skoro mają takich rodziców! Co ludzie tacy jak ta matka mają w ogóle w głowach? Było mi za nią wstyd. Nie muszę chyba mówić, iż nie wróciłam do tej szkoły w tym roku? W ogóle zrezygnowałam z uczenia, szkoda mi życia na kontakty z rodzicami uczniów".