Zawsze mamą na końcu świata: dorosły chłopak w cieniu matki

twojacena.pl 2 dni temu

Stanisław zawsze pozostanie maminsynkiem – choćby jako dorosły mężczyzna.

Kiedy wreszcie zdecydowałam się wyjść za mąż, miałam już dobrze po trzydziestce. Nie spieszyłam się – nie chciałam rzucać się w ramiona pierwszego lepszego. Marzyłam o prawdziwym, głębokim uczuciu, takim jak w dobrych filmach: wzajemność, ciepło, partnerska relacja. A szczerze mówiąc, całkiem nieźle żyło mi się samej.

Miałam prestiżową pracę, niezłe zarobki i za sobą dziesiątki krajów, które odwiedziłam dzięki służbowym wyjazdom. Weekendy spędzałam z przyjaciółkami – w klubach, na spontanicznych wyjazdach, na małych przygodach. Wszystko było na swoim miejscu. Aż zaczęli dręczyć mnie rodzice: „Kiedy wreszcie wyjdziesz za mąż?”, „A może byś nam wnuki podarowała?”, „Wkrótce będziesz za stara…”.

No i przyjaciółki, na złość, jedna po drugiej zaczęły wychodzić za mąż. Jeszcze kilka lat temu marzyłyśmy o wolności i niezależności, a teraz gotują obiady i piorą pieluchy. A ja zostałam sama.

W pracy od dawna interesował się mną kolega – Stanisław. Uprzejmy, galancki, przystojny, trochę starszy. Tylko nigdy nie był żonaty. I właśnie to mnie niepokoiło. Facet pod czterdziestkę, a wciąż sam – czy to nie dziwne?

Ale Stanisław zapewniał, iż wcale nie unikał małżeństwa. Wręcz przeciwnie – od zawsze marzył o rodzinie, dzieciach, przytulnym domu. Tylko nie spotkał „tej jedynej”.

Kiedy znów zaprosił mnie na kawę, pomyślałam: dlaczego nie? Wszystko się zgadza – sympatia jest, rozmawia się dobrze, człowiek wydaje się solidny. Więc powiedziałam „tak”. A kilka miesięcy później wzięliśmy ślub.

Wesele było skromne, ale pełne ciepła. I dopiero po nim zrozumiałam, dlaczego nikt przede mną nie zdołał „ogarnąć” Stanisława.

Odpowiedź brzmiała: jego mama.

A dokładniej – jego chorobliwa zależność od niej. Ten pozornie dorosły mężczyzna okazał się typowym maminsynkiem.

Najpierw mieszkaliśmy w jej mieszkaniu w centrum Warszawy. Delikatnie mówiąc, nie dawała nam oddychać. Żadna decyzja nie została podjęta bez jej zdania: od koloru pościeli po to, co gotowałam na śniadanie. Każdy krok – pod kontrolą. A Staś? Zgadzał się. Słuchał. Bał się ją urazić choćby słowem.

Kiedy próbowałam porozmawiać o własnym mieszkaniu, kręcił się, milczał, unikał tematu. Dopiero po długich namowach wzięliśmy kredyt i wprowadziliśmy się do nowego, jasnego mieszkania.

Ale niestety, fizyczna odległość nie oznaczała wolności.

Stanisław wciąż żył według wskazówek mamy. W weekendy – obiad u niej. Każdy jego krok poprzedzał telefon: „Mamo, a ty co myślisz…?” choćby żarówki kupował tylko te, które mama uznała za dobre. Kwiaty przynosił mi tylko wtedy, gdy ona mu przypomniała, iż żonę trzeba rozpieszczać.

Na początku przymykałam na to oko. Zwłaszcza gdy nasze dzieci były małe i nie pracowałam. Rozumiałam: mężczyzna stara się, zarabia, a mama to dla niego autorytet.

Ale czas mijał. Wróciłam do pracy, do projektów, do normalnego rytmu. I coraz wyraźniej czułam, jak męczy mnie życie z człowiekiem, który sam nie potrafi podjąć żadnej decyzji.

Nie męczyła mnie praca, tylko ta nieustanna zależność: „mama powiedziała”, „mama radzi”, „mama uważa…”. Mama stała się trzecim, nieproszonym gościem w naszym małżeństwie.

Znów byłam finansowo niezależna. Mogłam utrzymać siebie i dzieci. I coraz częściej myślałam, iż Stanisław to nie mąż – tylko kolejne dziecko. Tyle iż nie uroczy maluch, a uparty, niedojrzały dorosły, przyklejony do maminej spódnicy.

Teraz stoję na rozdrożu. Zostać dla dzieci, udawać, iż wszystko w porządku? Czy może zadbać o siebie, o spokój i odejść?

Dziewczyny, które były w podobnej sytuacji – podpowiedzcie. Co wy wybrałyście? Czy warto walczyć o rodzinę, w której jedno z małżonków oddało serce innej kobiecie – choćby jeżeli to własna matka?

Idź do oryginalnego materiału