Zrozumiałam wszystko zbyt późno: dopiero gdy mąż ciężko zachorował, zdałam sobie sprawę, jak bardzo go kocham.
Gdy wychodziłam za mąż za Łukasza, miałam zaledwie dwadzieścia pięć lat. Właśnie odebrałam dyplom, a przede mną roztaczała się otwarta droga. Byłam pewna siebie, dumna z mojego umysłu i wyglądu, zawsze myślałam, iż mogę wybrać sobie każdego mężczyznę. Kręcili się wokół mnie jak ćmy wokół płomienia, widziałam, iż jestem im potrzebna. Podobałam się, chcieli mnie, schlebiali mi.
Łukasz był jednym z nich. Nieco niezdarny, nieśmiały, ale niesamowicie dobry, troskliwy, z oczami pełnymi oddania. Chodził za mną krok w krok, spełniał moje kaprysy, znosił choćby moje uszczypliwości. Pamiętam, jak kiedyś byliśmy na kolacji z przyjaciółmi, trochę przesadziłam z alkoholem i nie odmówiłam, gdy zaproponował, by zajść do niego. Tej nocy byłam spięta, rozdrażniona, a on potrafił mnie uspokoić. Wtedy wydawało się, iż to będzie tylko raz.
Ale wszystko potoczyło się inaczej. Miesiąc później zorientowałam się, iż jestem w ciąży. Łukasz, gdy się o tym dowiedział, promieniał ze szczęścia. Od razu mi się oświadczył, a ja… zgodziłam się. Chociaż, szczerze mówiąc, wyobrażałam sobie u swojego boku kogoś całkiem innego — pewnego siebie, śmiałego, błyskotliwego. A Łukasz był zbyt łagodny, zbyt wygodny. Ale myślałam, iż skoro los tak chciał — to tak musi być.
Pobraliśmy się, przeprowadziłam się do niego i niedługo urodziłam syna. Łukasz nosił mnie na rękach — dosłownie. Nie pozwalał mi podnosić nic ciężkiego, rozpieszczał prezentami, gotował, sprzątał, zajmował się dzieckiem. Czułam się jak w ciepłej, przytulnej klatce, z której niby nie chciało się wychodzić — ale coś wewnątrz pragnęło czegoś innego.
Gdy syn nie miał jeszcze roku, znów zaszłam w ciążę. Najpierw się przestraszyłam, myślałam o aborcji, ale mama przekonała: „Rodź, niech dzieci rosną razem. Teraz ciężko — potem będzie lżej”. Posłuchałam. Druga ciąża przebiegła już bez niespodzianek, a Łukasz przez cały czas był czuły i troskliwy. Nigdy nie podniósł na mnie głosu, nie zabraniał wychodzić z przyjaciółkami, nie kontrolował, nie robił wyrzutów. Był zawsze obok.
Jednak w głębi duszy brakowało mi pasji. Tego rodzaju miłości, o której pisze się w książkach i śpiewa w piosenkach. Nie mogłam się powstrzymać — i nie raz pozwalałam sobie na romanse na boku. Krótkie, przelotne, z tymi, którzy rozpalali iskrę, ale nie dawali ciepła. Zawsze wracałam do domu. Bo tylko przy Łukaszu czułam się naprawdę bezpieczna. On się domyślał. Z pewnością wiedział. Ale nigdy nie powiedział ani słowa. Po prostu… przez cały czas mnie kochał.
Czas mijał. Dzieci rosły. Żyliśmy jak tysiące rodzin, a ja nie myślałam o niczym szczególnym. Uważałam, iż pogodziłam się z kompromisem: tak, mogłabym być z kimś bardziej wyrazistym, odnoszącym sukcesy, pełnym pasji… ale wybrałam stabilność. Spokój. Rodzinę.
A potem Łukasz zachorował.
Z początku — wydawało się, iż to nic poważnego. Przeziębienie, osłabienie. Nie zwracaliśmy uwagi. ale po kilku tygodniach zaczął gwałtownie tracić siły. Badania, diagnostyka, lekarze. I diagnoza, która zwala z nóg: nowotwór.
Świat się zawalił.
Nie pamiętam, jak stałam w tej szpitalnej sali, słuchałam lekarza, jak potem szłam ulicą, nie czując ziemi pod stopami. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo jest dla mnie ważny. Jak bardzo go kocham. Jak przerażająca jest myśl, iż mogłabym go stracić. Jak niemożliwe jest wyobrazić sobie życie bez niego.
Od tego czasu nie odstępowałam go na krok. Szpitale, kliniki, zabiegi. Trzymałam go za rękę, gdy cierpiał. Ocierałam czoło, gdy miała gorączkę. Głaskałam po plecach, gdy nie mógł zasnąć. A w środku krzyczałam: „Boże, byleby tylko przeżył!”
Błagałam Boga, los, wszechświat — kogokolwiek. Byleby tylko został ze mną. Obiecywałam sobie, iż nigdy więcej go nie zdradzę, iż nigdy nie spojrzę na innego mężczyznę. Bo teraz wiem: Łukasz to moja miłość. Prawdziwa. Głęboka. Cicha, ale niezłomna.
Lekarze dali nam nadzieję. Powiedzieli: jest szansa. I walczymy. Każdego dnia. Jestem przy nim. Jestem silna. Jestem jego żoną — naprawdę.
Nie wiem, co będzie dalej. Ale wiem na pewno, iż teraz jestem gotowa przejść z nim każdą ścieżkę. Do samego końca. I jeżeli pewnego dnia przyjdzie mi zamknąć mu oczy, zrobię to z miłością. Ale wierzę — wszystko będzie inaczej. Wierzę, iż wyzdrowieje. Że będziemy razem. Że jeszcze zobaczymy, jak nasze dzieci biorą ślub, jak wnuki biegają po domu. Że doczekam dnia, gdy z zmarszczkami na twarzy i siwymi włosami, weźmie mnie za rękę i powie: „Dziękuję, iż byłaś przy mnie”.
Modlę się każdego dnia. Za niego. Za nas. Aby dane mi było jeszcze trochę czasu z kimś, kogo naprawdę kocham. Może późno… ale szczerze.