Czytelniczy rok kończę lekturą cudowną!
Płynącą leniwie, powoli, jak spokojna rzeka,
co nie znaczy, iż bez meandrów, czy zawirowań.
To powieść dla dorosłych "Życie Violette" Valérie Perrin.
Nie jest mi łatwo napisać o tej lekturze, nie zdradzając szczegółów.
Nie jest mi łatwo napisać o powieści, w której jest tak wiele.
Wiele postaci, wiele wydarzeń, wiele emocji.
To książka o czekaniu, przyjaźni, trosce i nadziei,
o znajdowaniu przyjemności w codzienności.
A także o stracie, tęsknocie, żalu, smutku i rozpaczy,
o pożądaniu i namiętności, o milczeniu, słowach,
o miłości i zdradzie, seksie. I kwiatach.
To splecione historie różnych żywych i martwych ludzi,
których Violette spotkała na swej wyboistej drodze.
Bohaterka jest cmentarną dozorczynią
i w końcu cieszy się życiem.
Delektuję się życiem, piję je łyczkami niczym herbatę jaśminową z miodem.
A gdy nadchodzi wieczór, kiedy cmentarne bramy są zamknięte,
a klucz wisi w moim mieszkaniu na drzwiach do łazienki, jestem w raju.
(...)
Każdy mój dzień to prezent od niebios.
Tak też sobie mówię codziennie rano, gdy otwieram oczy.
Byłam bardzo nieszczęśliwa, załamana nawet.
Nie istniałam. W środku pustka.*
Gdy wypożyczałam tę powieść w bibliotece,
nic o niej nie wiedziałam, prócz tego, iż ma wysokie noty.
A potem popłynęłam tą rzeką razem z Violette,
która nie jest już młoda i często wraca do przeszłości.
Opowiada o sieroctwie, małżeństwie, macierzyństwie.
O pracy dróżniczki zależnej od przejazdów pociągów
i opiekowaniu się nagrobkami na "swoim cmentarzu".
O strasznych wydarzeniach, sprawie kryminalnej,
tajemnicach większych i mniejszych.
Violette jest piękną, ciepłą kobietą. Umie słuchać i dlatego przyciąga ludzi.
Jej emocjonalna opowieść splata się z urywkami opowieści innych ludzi.
Mnie porwała!