Macierzyństwo nie jest tak bajeczną i cukierkową przygodą, jak pokazują media społecznościowe. Momentami to orka na ugorze. Ciężka praca. Fizyczna. Psychiczna. To nieprzespane noce, łzy płynące z bezsilności. Chwile zwątpienia. Jednak słowa: "Mamo, kocham cię", "Mamo, mogę się przytulić?" wynagradzają to, co złe. Sprawiają, iż znów się chce. Że nie ma rzeczy niemożliwych. I to jest piękne.
Po równo (bez wyjątków)
Jest ich trzech. Najmłodszy, a zarazem najbardziej absorbujący skończył 5 miesięcy. To jemu poświęcałam najwięcej czasu, dawałam najwięcej uwagi. Jest taki malutki, potrzebuje ciepła, poczucia bliskości. Tuliłam, karmiłam, kołysałam i usypiałam na rękach. gwałtownie zorientowałam się, iż popełniam błąd.
Bo każde dziecko potrzebuje mnie w takim samym stopniu. Dosłownie w takim samym. Nie przypuszczałam, iż starszakom trudno będzie zrozumieć (i zaakceptować), iż to z najmłodszym spędzam najwięcej czasu. Popełniłam błąd. Na szczęście gwałtownie się ocknęłam.
Cierpliwość (potrzebuję cię!)
Macierzyństwo nauczyło mnie jednej ważnej rzeczy – cierpliwości. I choć myślałam, iż mam jej wiele, byłam w błędzie. To, co kojarzyło mi się z cierpliwością, nie miało z nią zbyt wiele wspólnego. Trójka dzieci potrafi dać w kość. Bez opanowania, wewnętrznego spokoju i takiego chwilowego odcięcia od tego, co dzieje się tu i teraz, gwałtownie można zwariować.
Odpowiadając po raz setny na to samo pytanie, czy tłumacząc milion razy, iż nie można jeść samych słodyczy, bez cierpliwości nie dałabym rady.
Sama ze sobą
Matka trójki dzieci nie ma chwili dla siebie. Nie użalam się, nie marudzę. Pokochałam ten harmider, pośpiech i nieustanny brak czasu. Organizacja stała się moją mocną stroną. Zaplanowaną mam każdą minutę, nic nie może mi się wymknąć spod kontroli. A jeżeli tak się stanie, wszystko zaczyna sypać się jak domek z kart. Co też ma swój urok.
Ale! Dopiero przy trzecim dziecku zrozumiałam, iż potrzebuję czasami czasu dla siebie. Chwili samotności. choćby wypicie kawy w samotności pomaga mi naładować baterię na cały dzień. Zrozumiałam, iż nie mogę troszczyć się o wszystkich dookoła, a zapominać o sobie. Tak się po prostu nie da.
Niczym w fast foodzie
Lubię gotować. Od zawsze. Dawniej spędzałam w kuchni godziny. Na spokojnie przygotowywałam obiad, dopieszczałam każdą jego część. Starannie układałam na talerzu, przyozdabiałam. Przyznaję, myślałam, iż inaczej się nie da. Macierzyństwo gwałtownie wyprowadziło mnie z błędu. Przygotowanie obiadu w 15 minut to pikuś.
Perfekcyjnie, a po co?
Dzieci gwałtownie wyleczyły mnie z dążenia do perfekcjonizmu. Do tego, by wszystko było pochowane, by podłoga lśniła, a na stole stały świeże kwiaty w wazonie. Zrozumiałam dwie rzeczy. Pierwsza: przy maluchach to niemożliwe. Druga: nie jest mi to do szczęścia potrzebne. Kiedyś w takim artystycznym nieładzie nie potrafiłam się odnaleźć, teraz nie widzę w tym żadnego problemu. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, wiele rzeczy można zaakceptować.