Aby jutro było inne

newsempire24.com 1 dzień temu

Dawno temu, w małej wsi pod Krakowem, dziewięcioletnia Zosia Budzyńska budziła się kolejny raz od głośnych kłótni dobiegających z kuchni. Rodzice znów się awanturowali z przyjaciółmi, którzy zawitali wieczorem. W swoim krótkim życiu dziewczynka nie zaznała niczego dobrego. Marzyła, by istnieć w świecie, gdzie rodzice kochają swoje dzieci, choć sama nie wiedziała, jak to jest.

W swoim wytartym, niepranym od dawna sukienczysku, Zosia przemknęła cicho obok kuchni, bojąc się, iż ją zauważą. Ale rodzice mieli ważniejsze sprawy – puste butelki walające się po podłodze, pijani ludzie przy stole.

*”Uciec stąd, nie słyszeć tych krzyków”* – myślała, wypadając na podwórko.

Skryła się za starym, pochylonym drewutnią – to było jej tajne schronienie. Tu było cicho, tu nie docierały wrzaski. Często siadywała tu skulona, obejmując kolana, zalana łzami.

Głód ściskał ją tak mocno, iż płakała cicho, rozmazując łzy po twarzy. Odkąd pamiętała, rodzice ciągle pili. Kłótnie, tłuczone szkło, a czasem i pięści – to był jej świat.

Lato pozwalało uciec z domu, ale zimą wracał lęk. Wracając ze szkoły, siadała do lekcji, a gdy słyszała awanturę, chowała się za łóżkiem w swojej maleńkiej izdebce. Czekała, aż krzyki ucichną. Bała się, bo ojciec nieraz podnosił na nią rękę.

Czas płynął, a w jej życiu nic się nie zmieniało. Jedzenia w domu zawsze brakowało. Zosia jadła niewiele, była wiotka jak patyk. W tym lecie było najgorzej – matka niemal nie trzeźwiała.

Nie miała dziadków. Ojciec wyrośnięty z sierocińca, babka umarła, gdy Zosia się urodziła. Sąsiedzi litowali się, koleżanki ze szkoły dzieliły się jagodziankami.

Tego dnia, skulona za drewutnią, szlochała cicho i marzyła:

*”Może już niedługo przestaną się kłócić. Żeby jutro było inne… lepsze.”*

Otarła łzy i podniosła wzrok – na sąsiedniej gruszy, za płotem, dojrzewały owoce. Nie były duże, ale niektóre miały różowy rumieniec. Wpatrywała się w nie, ślinka leciała jej do ust.

*”Gdybym tak zerwała jedną… Ale jeżeli mnie złapią, uznają za złodziejkę.”*

Znała tę posesję – stał tam stary dwupiętrowy dom. Widziała czasem staruszkę wychodzącą z furtki.

*”Czy ona tam mieszka sama?”* – myślała.

Dom wydawał się jej ogromny, choć był skromny. Miał urokliwą facjatę, a mieszkała w nim Lucyna Borecka, pięćdziesięcioletnia emerytowana policjantka.

Pokusa okazała się silniejsza. Znalazła spróchniałą deskę w płocie i wczołgała się na sąsiednią działkę. Podeszła do drzewa – uśmiechnęła się: na ziemi leżały opadłe gruszki. Chwyciła jedną i wgryzła się w nią łapczywie. Nigdy nie jadła niczego pyszniejszego.

Nie zauważyła, gdy podeszła do niej gospodyni – Lucyna, postawna kobieta o krótkich, ciemnych włosach, w granatowych spodniach i wiśniowej bluzce.

Widziała już tę dziewczynkę, wiedziała, co dzieje się u jej rodziców. Z facjaty obserwowała, jak Zosia chowa się za drewutnią.

— Dzień dobry, dziewczynko — odezwała się cicho.

Zosia drgnęła, gotowa uciekać. Spodziewała się krzyków, może choćby klapsa. Ale w oczach kobiety ujrzała tylko dobroć.

— D-dzień dobry — wyjąkała.

— Jak ci na imię? — Lucyna pochyliła się lekko.

— Zosia…

— Zosiu, pewnie jesteś głodna. Chodź, zapraszam cię na herbatę z konfiturami. Będzie mi raźniej w towarzystwie — uśmiechnęła się ciepło. — Mów mi ciocia Lucynka.

Zosia oniemiała. Nikt jej nigdy nie zapraszał.

— No chodź — zachęciła kobieta.

Dom wydał się Zosi cudowny – czysty, pachnący.

— Najpierw umyj rączki — wskazała łazienkę.

Na stole czekała herbata, pierniczki, kanapki z serem i słoik malinowej konfitury. Zosia jadła łapczywie, niemal nie przeżuwając. Lucyna patrzyła na nią ze smutkiem.

Życie nie poskąpiło jej dobrych rzeczy – miała pracę, męża (zmarł cztery lata temu), przyjaciół. Tylko dzieci nie dane było jej mieć. Teraz, patrząc na Zosię, serce ściskało jej się z żalu.

Gdy dziewczynka się najadła, Lucyna zapytała ostrożnie:

— A rodzice? Czemu się chowałaś?

Zosia machnęła ręką w stronę swojego domu.

— Tam… nie są sami — oczy znów zaszły łzami.

— Możesz przychodzić, kiedy zechcesz — powiedziała Lucyna. — Pokażę ci album ze zdjęciami.

Zosia skinęła głową. Nie chciała wracać. Lucyna zatrzymała ją na naleśniki z serem.

Tak zaczęła się ich przyjaźń. Przez pięć dni Zosia przychodziła rano. Jadły śniadania, obiady. Lucyna kupiła jej nową sukienkę, piekła drożdżowe placki. Zosia po raz pierwszy czuła się bezpieczna.

W domu zasypiała z myślą:

*”Gdyby ciocia Lucynka była moją mamą…”*

Ale pewnego dnia Zosia nie przyszła. Ani następnego. Lucyna wypatrywała jej przez okno, ale widziała tylko pijanego ojca.

— Coś się stało — zaniepokoiła się.

W końcu poszła do ich domu. Podwórko zarosło chwastami. Zapukała mocno. Drzwi otworzyła matka Zosi, śmierdząca alkoholem, za nią ojciec.

— Gdzie Zosia? — spytała stanowczo.

— Zabrali ją — burknęła kobieta.

— Opieka społeczna — warknął ojciec. — A ty czego?

Lucyna wyszła bez słowa. Zosia trafiła do domu dziecka. Przez dni nie mogła sobie znaleźć miejsca.

W końcu zadzwoniła do koleżanki z pracy, Inki.

— Inko, pomożesz mi?

Spotkały się. Lucyna opowiedziała o Zosi.

— Dowiedz się, gdzie jest. Dyrektorka Domu Dziecka, Irena Kowalska, to moja znajoma. jeżeli Zosia tam jest, poproszę o opiekę.

Inka potwierdziła: Zosia była w miejscowym domu dziecka.

— Dziękuję — Lucyna pojechała tam natychmiast.

— Witam, Ireno — powitała dyrektorkę.

— Lucyna! Co za niespodzLucyna wyciągnęła dokumenty i powiedziała: „Przyjechałam po córeczkę”, a gdy Zosia rzuciła się jej w ramiona, szepnęła: „Już niczego się nie bój, jesteśmy w domu”.

Idź do oryginalnego materiału