Biznesmen przybył na grób swojej żony, aby złożyć kwiaty i odejść. Zamiast spodziewanej ciszy zobaczył jednak dziwny widok: na nagrobku leżało dziecko, zwinięte w kulkę.
Przepraszam, mamo… szepnął chłopiec, przyciskając do piersi pożółkłą fotografię.
Marek zmarszczył brwi. Obcy na grobie jego żony? Chciał go przepędzić, ale wtedy chłopiec podniósł wzrok i wypowiedział słowa, które wstrząsnęły jego światem.
Wieczór był chłodny i wilgotny, mgła otuliła cmentarz. Wszystko zdawało się mówić: odejdź. Ale Marek przyszedł, jak co roku w lutym, od pięciu lat.
Miał już odejść, gdy dostarzegł ruch. Przy grobie ktoś był.
Chłopiec, może sześcioletni, leżał bezpośrednio na płycie nagrobnej, owinięty w znoszony koc. Spał, jakby to było najzwyklejsze miejsce na ziemi.
Marek podszedł bliżej, żwir zaskrzypiał pod jego butami. W sercu rosła wściekliwość: jak ktoś śmie tu leżeć?
Wstawaj! warknął, ale głos mu zadrżał.
Chłopiec drgnął i otworzył oczy. Jego spojrzenie było zagubione, pełne strachu.
Przepraszam, mamo… Nie chciałem tu zasnąć…
Marek zesztywniał. Mamo? Spojrzał na napis na nagrobku imię jego żony. Przypadek? Czy może… żart?
Skąd masz to zdjęcie?! krzyknął niemal, wskazując na fotografię.
Chłopiec przestraszył się, ale nie oddał obrazka. Wyszeptał cicho:
Ona mówiła, iż mnie znajdziesz… Obiecała.
Marek poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg. Te słowa uderzyły go mocniej niż cios.
Kim jesteś?! wykrztusił.
Chłopiec spuścił głowę. Nie odpowiedział. Ale w jego oczach było coś, co rozdarło Marekowi serce.
Co to znaczy? Dlaczego nazywa ją mamo?
Odpowiedź znajdziesz w komentarzu pod zdjęciem.
Marek stał jak sparaliżowany. Myśli waliły się w jego głowie. Słowa chłopca wciąż brzmiały w uszach: Ona mówiła, iż mnie znajdziesz….
Nagle zauważył coś twarz dziecka wydała mu się znajoma. Rysy, kształt ust, choćby sposób, w jaki marszczył brwi. To nie mógł być zbieg.
Ile masz lat? zapytał, starając się zapanować nad drżeniem głosu.
Sześć… Wkładce siedem odparł chłopiec, nie patrząc mu w oczy.
Marek osunął się na pobliską ławkę. Sześć lat. Tyle minęło od śmierci Anny…
Czy mogła to przed nim ukryć? Nie powiedzieć mu?
Spojrzał na fotografię. Jedno ze starych zdjęć, których sam dawno nie widział. Skąd on je miał?
Jak się nazywasz?
Bruno. Ale mama wołała na mnie Bronek.
Marek nigdy nie wybierał tego imienia. Ale brzmiało znajomo. Przypomniał sobie list od Anny, w którym żartowała: jeżeli będziemy mieli synka, chcę, żeby miał na imię Bronek.
Serce ścisnęło mu się bólem. Wiedział już odpowiedź, ale bał się ją przyznać.
Gdzie mieszkałeś? Kto się tobą opiekował?
Ciocia Helena… Była z domu dzieci. Ale odeszła. Powiedziała, żeby w razie czego iść na cmentarz. Do mamy.
Marek nie wytrzymał. Wyciągnął ręce i delikatnie objął chłopca. Ten z początku zesztywniał, ale potem przytulił się mocno jakby czekał na to całe życie.
Przez pięć lat żył w pustce, nieświadomy, iż gdzieś w tym samym mieście rośnie jego syn.
Czasem prawda jest bolesna, ale tylko ona może uleczyć najgłębniejsze rany.