Nazywam się Weronika i do dziś nie potrafię otrząsnąć się z szoku. Mój mąż, człowiek, który marzył o dziecku, błagał mnie, abym została matką, przysięgał miłość i wsparcie — odszedł od nas, gdy tylko zaczęło się prawdziwe życie z niemowlęciem. I nie odszedł byle gdzie — przeprowadził się do swojej mamusi. A ja zostałam sama — z malutkim synem, bolącym kręgosłupem i sercem rozerwym na strzępy.
Pobraliśmy się z Igorzem trzy lata temu. Najpierw nasz związek wydawał się idealny. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni nadziei na przyszłość. Ja jednak od początku wiedziałam jedno: z dziećmi nie można się spieszyć. Trzeba stanąć na nogi, kupić większe mieszkanie, stworzyć choć minimalną poduszkę finansową. Doskonale to rozumiałam, bo mam młodszych braci i wiedziałam, ile wysiłku wymaga całodobowa opieka nad niemowlakiem. Igor natomiast był jedynakiem, zawsze chronionym przez rodziców, nigdy nie musiał mierzyć się z prawdziwymi trudnościami.
Gdy jednak jego kuzynka urodziła dziecko, Igor jakby postradał zmysły. Po każdej wizycie u rodziny wracał z tym samym pytaniem:
— No Weronika, dawaj, już czas! Dlaczego ciągle zwlekamy? Lepiej być młodymi rodzicami. Zanim się „przygotujesz”, stuknie nam czterdziestka…
Próbowałam tłumaczyć, iż to zupełnie co innego bawić się dzieckiem przez pół godziny, a co innego nie spać po nocach, masować bolące brzuszki, karmić, kołysać. On tylko machnął ręką:
— Zachowujesz się, jakbyśmy mieli sprowadzić na świat jakieś tornado!
Nasi rodzice oczywiście tylko dolewali oliwy do ognia. Zarówno moja mama, jak i teściowa zapewniały, iż będą pomagać dniem i nocą, iż wezmą wszystko na siebie, tylko niech urodzę. Uległam.
W ciąży Igor był wzorowym mężem. Nosił zakupy, sprzątał, gotował, chodził ze mną na USG, martwił się, głaskał mój brzuch i szeptał, jak bardzo nas kocha. Wierzyłam, iż będzie wspaniałym ojcem.
Ale ta bajka skończyła się zaraz po powrocie ze szpitala. Dziecko płakało. Często. Długo. Bez powodu i z powodem. Starałam się oszczędzać Igora nocnych czuwań, ale syn budził się co dwie godziny. Krążyłam po mieszkaniu, kołysałam go, nuciłam kołysanki, ale w dwupokojowym mieszkaniu nie dało się ukryć przed płaczem. Światło w kuchni paliło się całą noc, a ja widziałam, jak mąż wierci się w łóżku, zatyka uszy, irytuje.
Z czasem stał się coraz bardziej rozdrażniony. Kłóciliśmy się, podnosiliśmy głos. Zaczął zostawać dłużej w pracy. A pewnego wieczoru, gdy syn skończył trzy miesiące, w milczeniu spakował torbę.
— Wyprowadzam się do mamy. Muszę się wyspać. Nie daję rady. Nie chcę się rozwodzić, po prostu padam ze zmęczenia. Wrócę, gdy trochę podrośnie…
Zostałam w przedpokoju z dzieckiem na rękach i przepełnioną piersią. A on po prostu wyszedł.
Nazajutrz zadzwoniła jego mama. Mówiła spokojnie, jakby nic się nie stało:
— Weroniko, nie pochwalam Igora, ale lepiej tak, niż żeby zupełnie się załamał. Mężczyźni nie radzą sobie z niemowlętami. Przyjadę, pomogę. Tylko go nie potępiaj.
Potem odezwała się moja matka.
— Mamo, naprawdę uważasz to za normalne? — pytałam, ledwo powstrzymując łzy. — To on mnie namawiał. A teraz zostawił mnie samą. Jak mam teraz żyć?
— Córciu, nie działaj pochopnie. Tak, uciekł. Ale nie do innej, tylko do matki. To nie koniec świata. Daj mu czas. Wróci.
Ale nie jestem pewna, czy chcę, aby wrócił.
Złamał mnie. Zdradził w najtrudniejszej chwili. Gdy ja, zapominając o sobie, myślałam tylko o synu, o nas trojgu — on się poddał i odszedł. Nie wytrzymał choćby pierwszych miesięcy rodzicielstwa. I teraz nie wiem — czy jeszcze kiedykolwiek mu zaufam. Czy będę mogła na nim polegać. Przecież to on chciał tego dziecka. To on błagał. A gdy tylko się pojawiło — uciekł.
Teraz wszystko spoczywa na mnie. Syn, dom, zmęczenie, strach. I tylko jedna myśl wierci mi głowę: jeżeli w takiej chwili mnie zostawił — to co będzie dalej?…