Nazywam się Weronika i do dziś nie mogę dojść do siebie po tym, co się stało. Mój mąż, człowiek, który marzył o dziecku, błagał mnie, żebym została matką, przysięgał miłość i wsparcie — odszedł od nas, gdy tylko zaczęło się prawdziwe życie z niemowlakiem. I nie poszedł byle gdzie — wyprowadził się do swojej mamusi. A ja zostałam sama — z malutkim synkiem, bolącym kręgosłupem i sercem poszarpanym na strzępy.
Pobraliśmy się z Arturem trzy lata temu. Na początku nasz związek wydawał się idealny. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni marzeń o przyszłości. Ale od razu wiedziałam jedno: z dziećmi nie można się spieszyć. Trzeba stanąć na nogi, kupić większe mieszkanie, stworzyć choć minimalną poduszkę finansową. Wiedziałam to, bo mam młodszych braci i dobrze znałam ten trud — całodobową opiekę nad niemowlęciem. Artur zaś był jedynakiem, zawsze chronionym przez rodziców, nigdy nie musiał mierzyć się z czymś naprawdę ciężkim.
Ale gdy tylko jego kuzynka urodziła dziecko, Arturowi jakby odbiło. Po każdym spotkaniu u rodziny wracał i zaczynał ten sam monolog:
— No dalej, Weronika, już najwyższy czas! Dlaczego ciągle zwlekamy? Lepiej być młodymi rodzicami. Jak ty skończysz się „przygotowywać”, to nam stuknie czterdziestka…
Próbowałam tłumaczyć, iż bawienie się z dzieckiem przez pół godziny to nie to samo, co nieprzespane noce, kolki, karmienie, usypianie. Ale on tylko machał ręką:
— Robisz z tego jakąś apokalipsę! Jakbyś nie dziecko rodziła, tylko żywioł!
Nasi rodzice oczywiście tylko dolewali oliwy do ognia. Zarówno moja mama, jak i teściowa zapewniały chórem, iż będą pomagać dzień i noc, iż wszystko wezmą na siebie, tylko niech urodzę. W końcu uległam.
W ciąży Artur był wzorowym mężem. Nosił zakupy, sprzątał, gotował, chodził ze mną na USG, przejmował się, głaskał mój brzuch i szeptał, jak bardzo nas kocha. Wierzyłam, iż będzie świetnym ojcem.
Ale ta bajka skończyła się w chwili, gdy wróciliśmy ze szpitala. Synek płakał. Często. Długo. Bez powodu i z powodu. Starałam się oszczędzać Arturowi nocnych czuwań, ale dziecko budziło się co dwie godziny. Chodziłam po mieszkaniu, kołysałam je, śpiewałam kołysanki, ale w dwupokojowym mieszkaniu nie dało się uciec od dziecięcego płaczu. Światło w kuchni paliło się całą noc, a ja widziałam, jak mąż wierci się w łóżku, zatyka uszy, wścieka.
Z czasem stał się nerwowy. Kłóciliśmy się, podnosiliśmy głos. Zaczął zostawać w pracy dłużej. Aż pewnego wieczora, gdy synek skończył trzy miesiące, po cichu spakował torbę.
— Wyniosę się do mamy. Muszę się wyspać. Nie daję rady. Nie chcę rozwodu, po prostu jestem zmęczony. Wrócę, jak podrośnie…
Zostałam w przedpokoju z dzieckiem na rękach i obolałym od pokarmu biustem. A on po prostu wyszedł.
Następnego dnia zadzwoniła teściowa. Mówiła spokojnie, jakby nie działo się nic złego:
— Weroniczko, nie pochwalam postępowania Artura, ale lepiej tak, niż żeby zupełnie się załamał. Mężczyźni nie są stworzeni do niemowląt. Przyjadę, pomogę. Tylko go nie osądzaj.
Potem zadzwoniła moja mama.
— Mamo, naprawdę uważasz to za normalne? — pytałam, ledwie powstrzymując łzy. — On mnie namawiał, żebym urodziła. A teraz zostawił mnie samą. Jak mam teraz żyć?
— Córeczko, nie działaj pochopnie. Tak, uciekł. Ale nie do innej, tylko do swojej mamy. To nie koniec świata. Daj mu czas. Wróci.
A ja nie jestem pewna, czy chcę, żeby wracał.
Złamał mnie. Zostawił w najtrudniejszym momencie. Gdy ja, zapominając o sobie, myślałam tylko o synku, o nas trójce — on się poddał i odszedł. Nie wytrzymał choćby pierwszych miesięcy ojcostwa. I teraz nie wiem — czy kiedykolwiek znów mu zaufam. Czy będę mogła na nim polegać. Przecież to on chciał dziecka. To on namawiał. A gdy tylko się pojawiło — uciekł.
Teraz wszystko spadło na mnie. Synek, dom, zmęczenie, strach. I jedna myśl wierci mi głowę: skórz w takiej chwili mnie zostawił — to co dopiero będzie dalej?…