**Dziennik doktora Marcina Kowalskiego**
Miasto, spowite mrocznymi cieniami, oddychało ciężką, głuchą ciszą, przerywaną jedynie przez sporadyczne syreny karetek. W murach miejskiego szpitala, gdzie każdy korytarz skrywał echa cudzego cierpienia, szalała burza, nie ustępująca tej za oknem. Ta noc nie była po prostu trudna była na granicy wybuchu, jakby sama los postanowił wystawić na próbę tych, którzy strzegą życia.
W sali operacyjnej, zalanej ostrym, zimnym światłem lamp, Marcin Kowalski chirurg z dwudziestoletnim stażem, człowiek, którego ręce ocaliły setki, jeżeli nie tysiące istnień walczył dalej. Trzecią godzinę stał przy stole operacyjnym, nie ustępując przed bezlitosnym wyścigiem z czasem. Jego ruchy były precyzyjne jak mechanizm zegara, a wzrok skupiony, jakby czytał nie anatomię ciała, ale cienką granicę między życiem a śmiercią. Zmęczenie ciążyło jak ciężki płaszcz, ale doświadczony chirurg wiedział: słabość to luksus, na który nie może sobie pozwolić. Każdy ruch, każda decyzja warte były złota. Otarł pot z czoła grzbietem dłoni, nie rozpraszając się. Obok, niczym cień, stała młoda pielęgniarka Kasia skupiona, z drżeniem w oczach. Podawała narzędzia, jakby przekazywała nie stal, ale nadzieję.
Szew krótko, niemal szeptem, rzucił Kowalski. Jego głos, przyzwyczajony do rozkazów, brzmiał teraz jak rozkaz dla losu: nie poddawaj się.
Operacja dobiegała końca. Jeszcze chwila, a pacjent będzie bezpieczny. Ale wtedy, jakby sama rzeczywistość postanowiła się wtrącić, drzwi sali z hukiem się otworzyły. Na progu stanęła starsza pielęgniarka, jej twarz była wykrzywiona niepokojem, a oddech urywany.
Doktorze Kowalski! Szybko! Kobieta nieprzytomna, liczne siniaki, podejrzenie krwawienia wewnętrznego! wykrztusiła, a w jej głosie słychać było strach, który rzadko można usłyszeć w szpitalu.
Kowalski nie zawahał się ani na sekundę. Rzucił asystentowi:
Kończcie tu i jednym ruchem zdjął rękawiczki.
Kasia, za mną! warknął, już kierując się do wyjścia.
Na izbie przyjęć panował chaos. Powietrze wypełniały krzyki, kroki, dźwięk metalu i zapach środków odkażających. Na wózku, niczym porzucona lalka, leżała młoda kobieta, około trzydziestki. Jej twarz była blada jak kreda, skóra pokryta siniakami, jakby ktoś metodycznie, z zimną krwią, zamalował jej ciało bólem. Kowalski podszedł do niej jak do pola bitwy. Jego oczy, przyzwyczajone do dostrzegania ukrytego, natychmiast zaczęły analizować. Obejrzał ją, wydając polecenia z lodowatą precyzją:
Natychmiast na salę! Przygotować wszystko do laparotomii! Sprawdzić grupę krwi, założyć kroplówkę, wezwać reanimację! Szybko!
Kto ją przywiózł? spytał pielęgniarki, nie odrywając wzroku od pacjentki.
Mąż odpowiedziała. Mówi, iż spadła ze schodów.
Kowalski tylko sucho prychnął. W jego oczach przemknął cień niedowierzania. Wiedział schody nie zostawiają takich śladów. Jego wzrok prześlizgnął się po ciele kobiety jak skaner, szukając wskazówek. Ślady starych krwiaków, ledwo zagojone siniaki, charakterystyczne złamania żeber to wszystko nie było wynikiem upadku. Ale szczególnie zwróciły jego uwagę dziwne, niemal symetryczne oparzenia na nadgarstkach. Jakby ktoś przyciskał je do czegoś gorącego celowo, systematycznie. A potem zobaczył coś jeszcze: ledwo widoczne prążki na brzuchu, przypominające blizny po nożu. Nie przypadkowe zadrapania. To były ślady tortur.
Pół godziny później kobieta leżała już na stole. Kowalski pracował jak maszyna, ale z duszą. Hamował krwawienie, naprawiał uszkodzone tkanki, walczył ze śmiercią. Nagle jego ręka na moment zastygła. Zobaczył coś, czego tam nie powinno być: kolejne ślady nie zwykłe blizny, ale wyryte lub wypalone napisy na skórze. Jakby ktoś próbował wymazać jej tożsamość, zostawiając w zamian piętno.
Kasia szepnął cicho, nie odrywając wzroku od pacjentki. Jak tylko skończymy, znajdź męża. Niech czeka na izbie. I wezwij policję. Cicho. Bez rozgłosu.
Pan myśli? zaczęła pielęgniarka, ale nie dokończyła.
Myślenie to zadanie śledczych przerwał. Naszym zadaniem jest ratować życie. A te obrażenia nie są od upadku. I nie pierwsze. To nie wypadek. To przemoc. Długa, systematyczna, zimna.
Operacja trwała jeszcze godzinę. Każda minuta była na wagę złota. Ale Kowalski się nie poddawał. W końcu stan kobiety się ustabilizował. Życie zostało uratowane. Ale dusza jeszcze nie.
Wychodząc z sali, poczuł, jak zmęczenie, które dotąd trzymał na dystans, spadło na niego jak lawina. Ale na korytarzu czekał m








