**Dziennik**
Miałem zwykłą rodzinę. Mama i tata kochali mnie, tak jak ja ich. W weekendy chodziliśmy do kina, teatru, jeździliśmy na łyżwy, a latem nad morze. Zbieraliśmy muszle, tata uczył mnie pływać… Aż firma, w której pracował, zbankrutowała. I zaczął pić. A po pijanemu przeklinał rząd, prezydenta, prawa. Wszyscy byli winni, iż stracił pracę.
Gdy mama, zmęczona jego pijackimi monologami, prosiła, żeby poszedł spać, rzucał się na nią. Ostatnio od razu zaczynał się czepiać. Odprawiała mnie do pokoju, ale wszystko słyszałem—krzyki, brzęk tłuczonego szkła. Co mogłem zrobić?
Kiedy w końcu zasypiał, chrapiąc i śmierdząc alkoholem, mama przychodziła do mnie, często zasypiając na moim wąskim łóżku. Zauważałem siniaki na jej rękach, choćby na twarzy. Rano tata przepraszał i obiecywał, iż nigdy więcej…
Mama wychodziła cicho. On później też—„szukać pracy”, jak mówił. Zostawałem sam, odrabiałem lekcje. Chodziłem do trzeciej klasy na drugą zmianę. Sam podgrzewałem obiad, jadłem i szedł do szkoły. Wieczorem historia się powtarzała.
— Znowu twój ojciec urządzał awanturę? — spytała sąsiadka, pani Jadwiga, mieszkająca za ścianą.
— Tak — skinąłem krótko.
— Czemu matka nie wezwie policji?
— Muszę iść, spóźnię się — gwałtownie uciekłem.
Po szkole zastałem mamę w kuchni. Ojca nie było—na moją ulgę. Zacząłem opowiadać o szkole, a potem rzuciłem, iż lepiej bez niego, żeby nigdy nie wracał. Mama spojrzała na mnie z wyrzutem.
— To trudny czas, synku. Znajdzie pracę i wszystko wróci do normy.
Ale wrócił, hałasując w przedpokoju. Mama zesztywniała, popchnęła mnie do pokoju. Słuchałem, ale dziś było inaczej—ciszej. Nagle krótki krzyk, coś ciężkiego upadło. Wyjrzałem: ojciec stał nad leżącą mamą. Krzyknąłem. Odwrócił się, z oczyma pełnymi wściekłości.
— Synku…
Wypadłem z mieszkania, zadzwoniłem do pani Jadwigi. Trząsłem się. Nie zrozumiała mojego bełkotu, ale wezwała policję i pogotowie. Tatę zabrali, mamę do szpitala. Nocowałem u sąsiadki.
Rano pojechaliśmy do mamy. Leżała w szpitalu, oplątana rurkami. Nie obudziła się, choćby gdy ją wołałem. Lekarz zabrał panią Jadwigę na korytarz, a ja usłyszał, jak mówi: „w śpiączce, małe szanse…” Uciekłem.
Pani Jadwiga znalazła mnie w parku. Płakałem całą drogę. Spytała, czy mamy rodzinę.
— Babcia na wsi.
— Daleko?
— Półtorej godziny autobusem, potem trzy kilometry piechotą.
— Pamiętasz drogę?
— Ja mały, czy co? — obraziłem się.
— Jutro cię zawiozę.
Ale rano zadzwoniła do niej przyjaciółka—jej mama umierała. Pani Jadwiga zawiozła mnie tylko na dworzec.
— Wsiądź do autobusu. Jesteś dużym chłopcem.
Kierowca obiecał pilnować mnie. Zasnąłem. Obudziła mnie kobieta: „Wysiadaj, dojechaliśmy”. Ludzie gwałtownie się rozeszli. Zostałem sam na drodze. Bałem się, ale słońce świeciło, liście szeleściły pod nogami. Zacząłem nucić piosenkę, którą śpiewałem z mamą: „Hej, hej ułani, malowane dzieci…”
Miałem przejść przez dwie wioski—najpierw małą, potem większą z sklepem, aż do babci. Gdy minąłem pierwszą, ktoś gwizdnął. Dwóch chłopaków siedziało na powalonym drzewie.
— Skąd jesteś? — spytał wyższy.
— Jadę do babci.
— A papierosa masz? — zaskrzeczał drugi.
— Mama mówiła, iż od palenia się nie rośnie — burknąłem.
Rozśmieszyłem ich. Wyższy wyrwał mi plecak, wysypał ubrania, kanapki.
— Pewnie mama cię odesłała, żebyś nie widział, jak się z facetami bawi — ryknęli śmiechem.
Rzuciłem się na nich, ale odepchnęli mnie. Upadłem, uderzyłem głową o pień…
Obudziła mnie staruszka. Nie pamiętałem nic—ani imienia, ani dlaczego tu jestem. Zaprowadziła mnie do domu.
Nazajutrz przyszła z sołtysem.
— Zostanie u ciebie, Irenko. Jutro przyjedzie policja.
Policjant sfotografował mnie—twarz opuchniętą, z siniakami. Nikt mnie nie rozpoznał. Trafiłem do domu dziecka.
Tam nazwali mnie „Krzyś Kowalski” — od wioski, gdzie mnie znaleziono. Dzieci dokuczały mi. Noce były najgorsze—bili mnie pod kołdrą. Zacząłem się bronić, wszyscy nazywali mnie wariatem.
Ale uczyłem się dobrze. Nauczycielka muzyki zauważyła mój głos.
— Zaśpiewasz na jasełkach! — nalegała.
Ale uparłem się: „Hej, hej ułani…”
W dzień przedstawienia drżałem. Gdy zacząłem śpiewać, głos mi się załamał, ale pod koniec choćby sponsorzy ocierali łzy. Nagle do sali wbiegła dyrektorka z jakąś kobietą.
— Kuba! — krzyknęła, biegnąc do sceny.
— To Krzyś Kowalski, niech pani nie przeszkadza! — próbowała ją powstrzymać dyrektorka.
Kobieta stanęła przede mną, płacząc.
— Pamiętasz, jak złamałeś nogę na rowerze? Albo kotka, który uciekł?
Coś mignęło mi w pamięci—widziałem ją w szpitalu, podłączoną do maszyn…
— Mamo? — szepnąłem.
Przytuliła mnie mocno. Dyrektorka protestowała, ale mama była stanowcza.
— Mój mąż mnie bił. Byłam w śpiączce. Sąsiadka wysłała go do babci, ale zaginął…
— Słyszałem, jak lekarz mówił, iż nie dożyjesz rana — wyznałem.
— Głuptasie, to nie o mnie! — rozśmiała się przez łzy.
Wyjechaliśmy do babci. Z każdym dniem pamięć wracała. I gniew—na tych chłopaków. Jeszcze się z nimi spotkam…
Ale teraz tylko jedno mnie martwiło:
— Tata nie wróci?
— Nie. Jestem wolna. jeżeli będzie nas szukał, uciekniemy.
Szedłem, trzymając mamę za rękę, co chwilę na nią patrząc—jakbym sprawdzał, czy to naprawdę ona.
**Lekcja:**
Nie ma większego strachu niż być samotnym**Dziennik**
Miałem zwykłą rodzinę. Mama i tata kochali mnie, tak jak ja ich. W weekendy chodziliśmy do kina, teatru, jeździliśmy na łyżwy, a latem nad morze. Zbieraliśmy muszle, tata uczył mnie pływać… Aż firma, w której pracował, zbankrutowała. I zaczął pić. A po pijanemu przeklinał rząd, prezydenta, prawa. Wszyscy byli winni, iż stracił pracę.
Gdy mama, zmęczona jego pijackimi monologami, prosiła, żeby poszedł spać, rzucał się na nią. Ostatnio od razu zaczynał się czepiać. Odprawiała mnie do pokoju, ale wszystko słyszałem—krzyki, brzęk tłuczonego szkła. Co mogłem zrobić?
Kiedy w końcu zasypiał, chrapiąc i śmierdząc alkoholem, mama przychodziła do mnie, często zasypiając na moim wąskim łóżku. Zauważałem siniaki na jej rękach, choćby na twarzy. Rano tata przepraszał i obiecywał, iż nigdy więcej…
Mama wychodziła cicho. On później też—„szukać pracy”, jak mówił. Zostawałem sam, odrabiałem lekcje. Chodziłem do trzeciej klasy na drugą zmianę. Sam podgrzewałem obiad, jadłem i szedł do szkoły. Wieczorem historia się powtarzała.
— Znowu twój ojciec urządzał awanturę? — spytała sąsiadka, pani Jadwiga, mieszkająca za ścianą.
— Tak — skinąłem krótko.
— Czemu matka nie wezwie policji?
— Muszę iść, spóźnię się — gwałtownie uciekłem.
Po szkole zastałem mamę w kuchni. Ojca nie było—na moją ulgę. Zacząłem opowiadać o szkole, a potem rzuciłem, iż lepiej bez niego, żeby nigdy nie wracał. Mama spojrzała na mnie z wyrzutem.
— To trudny czas, synku. Znajdzie pracę i wszystko wróci do normy.
Ale wrócił, hałasując w przedpokoju. Mama zesztywniała, popchnęła mnie do pokoju. Słuchałem, ale dziś było inaczej—ciszej. Nagle krótki krzyk, coś ciężkiego upadło. Wyjrzałem: ojciec stał nad leżącą mamą. Krzyknąłem. Odwrócił się, z oczyma pełnymi wściekłości.
— Synku…
Wypadłem z mieszkania, zadzwoniłem do pani Jadwigi. Trząsłem się. Nie zrozumiała mojego bełkotu, ale wezwała policję i pogotowie. Tatę zabrali, mamę do szpitala. Nocowałem u sąsiadki.
Rano pojechaliśmy do mamy. Leżała w szpitalu, oplątana rurkami. Nie obudziła się, choćby gdy ją wołałem. Lekarz zabrał panią Jadwigę na korytarz, a ja usłyszał, jak mówi: „w śpiączce, małe szanse…” Uciekłem.
Pani Jadwiga znalazła mnie w parku. Płakałem całą drogę. Spytała, czy mamy rodzinę.
— Babcia na wsi.
— Daleko?
— Półtorej godziny autobusem, potem trzy kilometry piechotą.
— Pamiętasz drogę?
— Ja mały, czy co? — obraziłem się.
— Jutro cię zawiozę.
Ale rano zadzwoniła do niej przyjaciółka—jej mama umierała. Pani Jadwiga zawiozła mnie tylko na dworzec.
— Wsiądź do autobusu. Jesteś dużym chłopcem.
Kierowca obiecał pilnować mnie. Zasnąłem. Obudziła mnie kobieta: „Wysiadaj, dojechaliśmy”. Ludzie gwałtownie się rozeszli. Zostałem sam na drodze. Bałem się, ale słońce świeciło, liście szeleściły pod nogami. Zacząłem nucić piosenkę, którą śpiewałem z mamą: „Hej, hej ułani, malowane dzieci…”
Miałem przejść przez dwie wioski—najpierw małą, potem większą z sklepem, aż do babci. Gdy minąłem pierwszą, ktoś gwizdnął. Dwóch chłopaków siedziało na powalonym drzewie.
— Skąd jesteś? — spytał wyższy.
— Jadę do babci.
— A papierosa masz? — zaskrzeczał drugi.
— Mama mówiła, iż od palenia się nie rośnie — burknąłem.
Rozśmieszyłem ich. Wyższy wyrwał mi plecak, wysypał ubrania, kanapki.
— Pewnie mama cię odesłała, żebyś nie widział, jak się z facetami bawi — ryknęli śmiechem.
Rzuciłem się na nich, ale odepchnęli mnie. Upadłem, uderzyłem głową o pień…
Obudziła mnie staruszka. Nie pamiętałem nic—ani imienia, ani dlaczego tu jestem. Zaprowadziła mnie do domu.
Nazajutrz przyszła z sołtysem.
— Zostanie u ciebie, Irenko. Jutro przyjedzie policja.
Policjant sfotografował mnie—twarz opuchniętą, z siniakami. Nikt mnie nie rozpoznał. Trafiłem do domu dziecka.
Tam nazwali mnie „Krzyś Kowalski” — od wioski, gdzie mnie znaleziono. Dzieci dokuczały mi. Noce były najgorsze—bili mnie pod kołdrą. Zacząłem się bronić, wszyscy nazywali mnie wariatem.
Ale uczyłem się dobrze. Nauczycielka muzyki zauważyła mój głos.
— Zaśpiewasz na jasełkach! — nalegała.
Ale uparłem się: „Hej, hej ułani…”
W dzień przedstawienia drżałem. Gdy zacząłem śpiewać, głos mi się załamał, ale pod koniec choćby sponsorzy ocierali łzy. Nagle do sali wbiegła dyrektorka z jakąś kobietą.
— Kuba! — krzyknęła, biegnąc do sceny.
— To Krzyś Kowalski, niech pani nie przeszkadza! — próbowała ją powstrzymać dyrektorka.
Kobieta stanęła przede mną, płacząc.
— Pamiętasz, jak złamałeś nogę na rowerze? Albo kotka, który uciekł?
Coś mignęło mi w pamięci—widziałem ją w szpitalu, podłączoną do maszyn…
— Mamo? — szepnąłem.
Przytuliła mnie mocno. Dyrektorka protestowała, ale mama była stanowcza.
— Mój mąż mnie bił. Byłam w śpiączce. Sąsiadka wysłała go do babci, ale zaginął…
— Słyszałem, jak lekarz mówił, iż nie dożyjesz rana — wyznałem.
— Głuptasie, to nie o mnie! — rozśmiała się przez łzy.
Wyjechaliśmy do babci. Z każdym dniem pamięć wracała. I gniew—na tych chłopaków. Jeszcze się z nimi spotkam…
Ale teraz tylko jedno mnie martwiło:
— Tata nie wróci?
— Nie. Jestem wolna. jeżeli będzie nas szukał, uciekniemy.
Szedłem, trzymając mamę za rękę, co chwilę na nią patrząc—jakbym sprawdzał, czy to naprawdę ona.
**Lekcja:**
Nie ma większego strachu niż być samotnymAle kiedy czułem jej dłoń w swojej i widziałem łzy szczęścia w jej oczach, zrozumiałem, iż choćby najciemniejsza noc musi kiedyś się skończyć, a po burzy zawsze wychodzi słońce.