Jesteś najpiękniejszą dziewczyną na tym wydziale powiedział wtedy, podając jej bukiet polnych rumianków kupionych na bazarze przy Politechnice.
Zofia zaśmiała się, przyjmując kwiaty. Pachniały latem i czymś nieokreślonym, ale adekwatnym. Marek patrzył na nią z determinacją kogoś, kto dokładnie wie, czego chce. A chciał właśnie jej.
Na pierwszą randkę zaprosił ją do Parku Łazienkowskiego. Marek przyniósł koc, termos z herbatą i kanapki zrobione przez jego mamę. Siedzieli na trawie do zmierzchu. Zofia pamięta, jak Marek śmiał się, odchylając głowę; dotykał jej ręki niby przypadkiem; patrzył, jakby była jedyną osobą w całej Warszawie.
Po trzech miesiącach zabrał ją do kina na francuską komedię, której nie zrozumiała, ale śmiała się razem z nim. Po pół roku poznała jego rodziców. Po roku poprosił, by z nim zamieszkała.
I tak śpimy razem każdej nocy argumentował Marek, bawiąc się jej włosami. Po co nam dwa mieszkania i dwa czynsze?
Zofia się zgodziła. Nie przez pieniądze. Po prostu z nim świat nabierał sensu.
Ich wynajęta kawalerka pachniała rosołem w niedziele i świeżo wyprasowaną pościelą. Nauczyła się gotować jego ulubione mielone z czosnkiem i koperkiem, dokładnie tak jak mama Marka. Wieczorami Marek czytał jej na głos artykuły o biznesie i finansach. Marzył o własnej firmie. Zofia słuchała z głową wspartą na dłoni i wierzyła w każde jego słowo.
Snuli plany: najpierw uzbierać na wkład własny, potem własne mieszkanie, potem samochód. I dzieci, oczywiście. Dwójka chłopiec i dziewczynka.
Ze wszystkim zdążymy mówił Marek, całując jej czubek głowy.
Zofia przytakiwała z ufnością. Przy nim czuła się nietykalna.
…Piętnaście lat wspólnego życia obrosło rzeczami, przyzwyczajeniami, rutyną. Mieszkanie w dobrej dzielnicy z widokiem na skwer. Kredyt hipoteczny na dwadzieścia lat spłacany szybciej, kosztem wakacji i wyjść do restauracji. Srebrna Toyota na parkingu Marek sam ją wybrał, sam negocjował cenę, co sobotę polerował maskę tak, iż aż lśniła.
Duma rosła w piersi ciepłą falą. Sami wszystko osiągnęli. Bez wsparcia rodziny, bez układów, bez fartów. Po prostu ciężko pracowali, oszczędzali, zaciskali zęby.
Ona nigdy nie narzekała. choćby gdy była tak zmęczona, iż zasypiała w metrze i budziła się na stacji końcowej. choćby gdy chciała rzucić wszystko i polecieć nad Bałtyk. Byli drużyną tak mówił Marek, a Zofia wierzyła.
Jego dobro zawsze było na pierwszym miejscu. Zofia miała to wyryte pod skórą. Zły dzień w pracy? Robiła obiad, nalewała herbatę, słuchała. Kłótnia z szefem? Głaskała go po głowie, szeptała, iż będzie dobrze. Kryzys wiary w siebie? Wyciągała odpowiednie słowa i podnosiła go na duchu.
Jesteś moją kotwicą, oparciem i zapleczem powtarzał Marek w takich chwilach.
Uśmiechała się wtedy. Być dla kogoś kotwicą czyż to nie szczęście?
Były trudne chwile. Pierwszy kryzys przyszedł po pięciu latach małżeństwa. Firma, w której pracował Marek, zbankrutowała. Trzy miesiące spędził w domu, wertując ogłoszenia o pracy, gasnąc z dnia na dzień.
Drugi raz było gorzej. Koledzy podrzucili mu trefne dokumenty, nie tylko stracił pracę, ale i sporą sumę pieniędzy. Musieli sprzedać samochód, by się spłacić.
Zofia nie powiedziała złego słowa. Brała dodatkowe zlecenia, pracowała po nocach, oszczędzała na sobie. Liczyło się tylko jedno żeby Marek się nie załamał. Żeby nie utracił wiary we własne siły.
…Marek się podniósł. Znalazł nową pracę, choćby lepszą. Znów kupili taką samą srebrną Toyotę. Życie wróciło do normy.
Rok temu, siedząc przy kuchennym stole, Zofia zebrała się na odwagę i powiedziała to, o czym myślała od dawna:
Może już czas? Nie mam już dwudziestu lat. jeżeli będziemy odkładać
Marek pokiwał głową, poważnie, z namysłem.
Zacznijmy się przygotowywać.
Zofia wstrzymała oddech. Tyle lat czekania, odkładania, szukania adekwatnej chwili. I oto jest TERAZ.
Wyobrażała sobie to setki razy: mała rączka w jej dłoni, zapach pudru dla niemowląt, pierwsze kroki po ich salonie. Marek czytający bajki na dobranoc.
Ich dziecko. Wreszcie.
Zaraz się zaangażowała zmieniła dietę, rytm dnia, zapisała do lekarzy, porobiła badania, zaczęła łykać witaminy. Kariera zeszła na dalszy plan, choć właśnie teraz miał ją czekać awans.
Jesteś pewna? zapytała szefowa, patrząc ponad okularami. Taka szansa jest raz w życiu.
Zofia była pewna. Awans oznaczał wyjazdy, nadgodziny, stres. Nie było to miejsce na ciążę.
Wolę przejść do oddziału bliżej domu zdecydowała.
Szefowa wzruszyła ramionami.
Oddział był piętnaście minut spacerem od bloku. Praca nudna, powtarzalna, bez perspektyw. Ale można było punkt szósta wyjść i nie myśleć o pracy w weekendy.
Szybko się odnalazła. Nowi współpracownicy byli mili, choć raczej bez większych ambicji. Przynosiła sobie obiady z domu, wychodziła na spacery w przerwie na lunch, kładła się spać przed północą. Wszystko dla wymarzonego dziecka, dla ich rodziny.
Chłód wkradł się niepostrzeżenie. Początkowo nie zwracała uwagi. Marek dużo pracował, był zmęczony to normalne.
Ale przestał pytać, jak jej minął dzień. Nie przytulał na dobranoc. Nie patrzył tym spojrzeniem, którym patrzył, gdy nazwał ją najpiękniejszą na wydziale.
W domu zrobiło się cicho. Dziwna, martwa cisza. Kiedyś godzinami przy stole rozmawiali o wszystkim i o niczym. Teraz Marek siedział cały wieczór w telefonie. Rzucał krótkie odpowiedzi. Zasypiał tyłem do niej.
Zofia leżała obok, patrzyła w sufit. Przepaść pół metra materaca.
Bliskość zniknęła. Dwa tygodnie, trzy, miesiąc Przestała liczyć. Marek zawsze miał wymówki:
Jestem strasznie zmęczony. Jutro, dobrze?
Jutro już nie przychodziło.
Zapytała wprost. Pewnego wieczoru zagrodziła mu drogę do łazienki.
Co się dzieje? Powiedz, tylko szczerze.
Marek patrzył nie na nią, a w okolice futryny drzwi.
Wszystko okej.
Nieprawda.
Coś sobie wkręcasz. Taki moment. Przejdzie.
Wyminął ją, zamknął się w łazience, puścił wodę.
Zofia stała w korytarzu, ściskając dłoń na piersi. Bolało. Tępo, czule, bez przerwy.
Wytrzymała jeszcze tylko miesiąc. Potem zebrała się na odwagę.
Czy ty mnie kochasz?
Cisza. Długa, przerażająca cisza.
Ja nie wiem, co do ciebie czuję.
Zofia usiadła ciężko na kanapie.
Nie wiesz?
W końcu spojrzał jej w oczy. Była w nich pustka. Zagubienie. Ani śladu ognia sprzed piętnastu lat.
Wydaje mi się, iż miłość już dawno się skończyła. Milczałem, bo nie chciałem cię zranić.
Całe miesiące Zofia żyła w jakimś piekle, nie znając prawdy. Szukała wyjaśnień, analizowała, łapała każde spojrzenie. Może problem w pracy? Może kryzys wieku średniego? Może zły nastrój nie mija? A on po prostu przestał kochać. I milczał, gdy ona rzucała wszystko dla ich rodziny, porzucała awans, szykowała się do macierzyństwa.
Rozwiązanie przyszło nagle. Żadnych już może, za jakiś czas, trzeba przeczekać. Dość.
Wnoszę pozew o rozwód.
Marek pobladł. Dostrzegła, jak drgnęło jabłko Adama na jego gardle.
Zaczekaj. Nie tak od razu. Możemy spróbować
Spróbować?
Może dziecko coś zmieni, co? Mówią, iż dzieci zbliżają.
Zofia parsknęła gorzko.
Dziecko wszystko jeszcze bardziej popsuje. Ty mnie nie kochasz. Po co nam dziecko? Żebyśmy się rozstawali z niemowlakiem na ręku?
Marek milczał. Nie miał już żadnych argumentów.
Zofia wyszła tamtego dnia. Spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, wynajęła pokój u znajomej. Dokumenty rozwodowe złożyła tydzień później, gdy przestały jej się trząść ręce.
Sprawa o podział majątku zapowiadała się długą: mieszkanie, samochód, piętnaście lat wspólnych zakupów i decyzji. Prawnik mówił coś o wycenach, o udziałach, o negocjacjach. Zofia notowała, kiwała głową, starała się nie myśleć, iż ich życie liczy się teraz w metrach kwadratowych i koniach mechanicznych.
Wkrótce znalazła sobie małe mieszkanie. Uczyła się być sama. Gotować na jedną osobę. Oglądać seriale bez czyjegoś komentarza z boku. Zasypiać na całym łóżku naraz.
Noce były najgorsze. Wtulała się w poduszkę i wspominała. Rumianki z bazaru. Koc w Łazienkach. Jego śmiech, jego dłonie, szept: jesteś moją kotwicą.
Ból był ostry, nie do zniesienia. Nie wyrzucisz piętnastu lat z serca, jak stare ubrania do śmietnika.
Ale przez ból przeciskało się coś jeszcze ulga. Spokój. Udało jej się. Zatrzymała się w porę. Nie przywiązała się do człowieka, który już jej nie kochał, dzieckiem. Nie ugrzęzła w pustym małżeństwie na kolejne lata dla dobra rodziny.
Trzydzieści dwa lata. Całe życie przed nią.
Czy się boi? Cholernie.
Ale da radę. Nie ma innego wyjścia.








