Codziennie chodzę do szkoły mojego wnuka.
Nie jestem nauczycielem ani woźnym tylko dziadkiem z laską i sercem, które nie potrafi usiedzieć w domu.
Nazywam się Jan Kowalski i robię to dla Mateusza mojego wnuka, mojej dumy, mojego światła.
Pierwszy raz zobaczyłem go samego, gdy siedział na ławce pod kasztanowcem.
Inne dzieci biegały, śmiały się, grały w piłkę.
On został tam, z rękami na kolanach, ze wzrokiem utkwionym w dal jak dziecko, które chciałoby należeć do tego świata, ale nie wie jak.
Gdy tego dnia wracaliśmy do domu, zapytałem:
Dlaczego nie bawisz się z innymi?
Wzruszył ramionami.
Nie chcą, dziadku. Mówią, iż jestem wolny, iż nie rozumiem zasad.
Tej nocy prawie nie spałem.
Następnego ranka poszedłem do dyrektorki.
Pani Agnieszko, chciałbym o specjalne pozwolenie. Chcę być z Mateuszem podczas przerw.
Spojrzała na mnie łagodnie.
Panie Janie, rozumiem pana troskę, ale…
Nie ma ale. To dziecko jest moim życiem. jeżeli nie czuje się włączony, ja to zmienię.
Od tamtego dnia codziennie o dziesiątej trzydzieści przekraczam niebieską bramę szkolnego podwórka.
Na początku dzieci patrzyły na mnie z ciekawością.
Starszy pan w słomkowym kapeluszu i z laską, pośrodku ich zabaw.
Mateusz był zawstydzony.
Dziadku, nie musisz przychodzić.
Wstydzisz się? Tego, iż masz dziadka, który cię kocha?
Zaczęliśmy powoli. Przyniosłem stare domino. Potem warcaby.
Śmiał się, gdy udawałem, iż nie widzę jego małych oszustw.
Pewnego dnia podszedł do nas chłopiec.
W co gracie? zapytał.
W warcaby odparłem. Chcesz dołączyć?
Miał na imię Kacper. Sześć lat, szeroki uśmiech i brak dwóch zębów.
Mateusz cierpliwie wytłumaczył mu zasady.
Następnego dnia Kacper wrócił tym razem z przyjaciółką Zosią.
I tak nasza ławka stała się miejscem śmiechu i przyjaźni.
Przyniosłem skakankę. Urządzaliśmy małe zawody.
Mateusz nie skakał szybko, więc inne dzieci zwalniały dla niego.
Dawaj, Mati, dasz radę! krzyczała Zosia.
Pięć skoków! Nowy rekord! wołał Kacper.
A ja patrzyłem na nich z wdzięcznością w sercu.
Pewnego popołudnia podeszła do mnie nauczycielka wuefu.
Panie Janie, to, co pan robi, jest niesamowite.
Nie robię niczego nadzwyczajnego odparłem. Jestem tylko dziadkiem, który kocha swojego wnuka.
Nie uśmiechnęła się. Uczy pan ich czegoś, o czym czasem zapominamy: iż każdy zasługuje na swoje miejsce, bez względu na tempo.
Minęły trzy miesiące.
Wciąż przychodzę.
Ale już nie dlatego, iż jest sam.
Przychodzę, bo teraz ośmioro czy dziewięcioro dzieci woła: Dziadku Janek!, gdy tylko przekroczę bramę.
Bo Mateusz ma przyjaciół, którzy go zapraszają, bronią i rozumieją.
Dziś rano, gdy bawiliśmy się w chowanego, mocno mnie przytulił.
Dziękuję, dziadku.
Za co, chłopcze?
Że nie zostawiłeś mnie samego. Że pokazałeś mi, iż bycie innym to nic złego.
Przykucnąłem przed nim.
Mateuszu, ty nauczyłeś mnie, iż miłość się nie męczy, iż nigdy nie jest za późno, by coś zmienić, i iż prawdziwa odwaga to być przy kimś, gdy tego potrzebuje.
Dzwonek zadzwonił. Dzieci wróciły do klasy.
Mateusz nie chodzi już ze spuszczoną głową.
Jutro wrócę. I pojutrze też.
Bo bycie dziadkiem to nie tylko czuwanie to budowanie mostów i przypominanie światu, iż nikt, absolutnie nikt, nie powinien być sam na placu zabaw życia.















