15 listopada 2025 nocna zmiana w Szpitalu Miejskim w Warszawie
Wkroczyłam do sali położniczej, by obejrzeć zapisaną na monitorze falę rytmu serca płodu. Krzywa wyglądała idealnie nic nie budziło niepokoju. Patrzyłam na tę wąską linię, wijącą się po ekranie, i myślałam o sytuacji z poprzedniego dnia, gdy nasza położna Ania musiała wypisać ciężko chorego noworodka do domu. Teraz musiałam skoordynować zastępstwo z inną położną z ginekologii, aby zabezpieczyć przyjęcie na oddział ratunkowy.
Czy coś jest nie tak? zapytała zmartwiona przyszła mama, patrząc mi prosto w oczy. Na monitorze coś się nie podoba? Wyglądasz tak skupiona.
Najtrudniejsze w naszej profesji, lekarza, jest umiejętność trzymania twarzy. Całe życie uczymy się rozpoznawać objawy, składniki małych fragmentów, by w końcu zobaczyć pełen obraz. Ćwiczymy cierpliwe obserwowanie, nieingerowanie, a jednocześnie natychmiastowe podejmowanie adekwatnych decyzji. Aktorstwa nigdy nie uczono nas w szkole medycznej.
Tak więc po ciężkiej operacji, w środku nocy, po przemyciu oczu lodowatą wodą, nie zdążywszy choćby odetchnąć i wytrzeć krwią przesiąknięte buty, zstępuję na przyjęcie i z prawdziwym uśmiechem witam nowego pacjenta. To właśnie najważniejsze z szczerą twarzą pokazać przerażonej, zagubionej osobie przywiezionej karetką, iż jest bezpieczna, iż czeka na nią pomoc, ulga i leczenie.
Nauczono nas, iż pacjentowi jest strasznie. Bez względu na naszą wiedzę i doświadczenie, musimy zawsze trzymać twarz, bo strach zniekształca rzeczywistość naszą i cudzą. Za progiem szpitala chorują rodzice, dzieci gubią klucze i siedzą na schodach, czekając na kogoś. W oddziale intensywnej terapii nie stabilizuje się ciężko ranna kobieta, a w szpitalnej kuchni koleżanka położna dopada kryzys nadciśnieniowy.
Wszystko to się miesza w głowie, ale gdzieś wyżej niż moja twarz leży odpowiedzialność. Trudno jest trzymać twarz, zwłaszcza gdy wiem, iż za piętnaście minut może nastąpić katastrofa. Muszę pokonać własny lęk, wydać wszystkie niezbędne rozkazy, spokojnie wyjaśnić pacjentce, co się dzieje i dlaczego pośpiech jest konieczny, uspokoić ją i rodzinę, uzyskać zgodę na operację i pobiec przed wóz ratunkowy. Biegnę, rozbierając się po drodze, wciąż trzymając twarz.
Potem, schodząc ze sceny, nie wchodzę do sali, ale wchodzę za kulisy. Najtrudniejsze jest, gdy katastrofa już nastąpiła. Wtedy również trzeba trzymać twarz, zapominając o zimnie w sercu, rozmawiając nieustannie z pacjentami, z ich bliskimi, z nieznajomymi, z samym sobą, z Bogiem, z zamrożonymi myślami, z przełożonymi, znów z bliskimi, z własnym odbiciem.
Dopóki nie wypuszczę tego ciężkiego bólu z klatki piersiowej i nie uda mi się wziąć pełnego oddechu, rozumiem, iż kolejny dyżur wykuł w moim sercu własną granicę. Po godzinie, zjeżdżając na kolejną konsultację, znów trzymam twarz, mocno przyciskając skórę pod lewą obojczykiem, bo lekarze popełniają błędy. Absolutnie wszyscy. choćby ci, co twierdzą, iż od Boga. Są tylko ludźmi. Nie popełniają błędów jedynie ci, którzy nie pracują. choćby najprecyzyjniejsza aparatura zawodzi, bo została stworzona przez ludzi. A ludzie popełniają błędy to nasza natura.
Najbardziej przerażające jest uświadomienie sobie, kiedy właśnie się pomyliłem. Myślę w kółko o chwili, w której mógłbym postąpić inaczej. Nie ma odpowiedzi, jaki byłby wynik, gdyby tak uczynił. Tego już nigdy nie dowiem się. Gdy patrzyłem na zupełnie normalną kardiogramę zmęczonymi, zamglonymi oczami, moje oczy przyzwyczaiły się do tej zmęczenia po latach. Nie zwróciłem uwagi na całkowicie prawidłowy wynik, którego nikt nie zauważył. Liczyłem dawki leków tak, jak jest zapisane w protokole. Nie przybiegłem na czas albo przybyłem za wcześnie. Nie dostrzegłem na zdjęciu rentgenowskim tego, co powinienem, albo zobaczyłem coś nie tak. Moja ręka nagle zeszła z skalpela, a zacisk zatykał naczynie dlaczego wczoraj, przedwczoraj, rok temu ten zacisk nie odleciał?
Może dlatego, iż sześć dyżurów w dwa tygodnie to dużo? A w domu leży matka po udarze. Zwykle już przyzwyczajeni, iż w medycynie czas jest względny, a wszyscy bliscy od lat zajmują honorowe miejsce na cmentarzu. Najstraszniejsze może być nie zrozumieć, co zrobiło się źle, bo wtedy ryzyko powtórzenia się błędu rośnie. Ile jeszcze książek trzeba przeczytać, szkoleń przejść i nocy nie spać, by uniknąć powtórzenia?
Kto może to określić? A jak odeprzeć myśl, iż istnieje jeszcze statystyka? Przerażająca statystyka medyczna, głosem bezdusznym liczby mówi, iż na tysiąc porodów, operacji, zabiegów musi wystąpić trzech, pięciu, dziesięciu powikłań. Na całym świecie. Każdego dnia. Każdego miesiąca. Każdego roku. To czyjeś życie, czyjeś zdrowie, czyjaś tragedia. Tak czyjaś.
Co ma zrobić lekarz, gdy sam staje się częścią tej statystyki? Stać przed ludźmi zgniecionymi żałobą i mówić: To ja, wasz zabójca. Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić siebie w takiej sytuacji? Gdy setki, a choćby tysiące osób cierpią, a ty stoisz naprzeciw. Jesteś dla nich jedynym powodem ich niewyobrażalnego cierpienia. To ja niszczę. Dlaczego, gdy lekarz pomyli się raz, zapominają dziesiątki tysięcy razy, gdy miał rację? Lekarze popełniają błędy, bo są ludźmi. Bogowie nie popełniają błędów. To ich świat, ich stworzenie, ich statystyka. Im więcej pracuję, tym bardziej rozumiem, iż tylko wybrani mogą pojąć ich zamysł. My nie jesteśmy wybrani. Jesteśmy zwyczajni. Zwykli ludzie. Zwykli lekarze.







