Czekał na nią każdego dnia, aż w końcu zrozumiał, iż się nie pojawi

newskey24.com 10 godzin temu

Dzisiaj znów na nią czekałem, aż w końcu zrozumiałem, iż nie przyjdzie.

— Romek, już wiesz, co robisz latem? — Kamila usiadła na skraju stołu, założyła nogę na nogę, splotła palce na kolanie obciągniętym dżinsem. — Słyszysz w ogóle, co mówię?

— Mhm — Roman nie oderwał wzroku od ekranu laptopa.

— Co tam tak ważnego czytasz? — Kamila niecierpliwie pokręciła nogą.

A Roman nie mógł uwierzyć własnym oczom. W kółko wracał wzrokiem do tej samej wiadomości, gryząc wargi.

— Mogę sobie pójść, jeżeli masz ważniejsze sprawy — Kamila nadąsała się. — Mam iść?

Całe przedpołudnie spędziła przed lustrem. Starannie podkreśliła oczy, włożyła obcisłe dżinsy i białą koszulkę z czarnym napisem „Nie martw się, bądź szczęśliwy!”, bo wiedziała, iż mu się to podoba. A on choćby na nią nie spojrzał. Kamila zeskoczyła ze stołu, przechodząc przez pokój z wyraźnym kołysaniem bioder. Zatrzymała się przy drzwiach i spojrzała na Romana. Ten wciąż siedział przed laptopem, nie zwracając na nic uwagi.

— Wychodzę! — Jej głos zabrzmiał ostrzegawczo, jakby chciała powiedzieć: „Pożałujesz tego!”.

Złapała za klamkę, ostatni raz spojrzała na plecy Romana, potrząsnęła długimi, jasnymi włosami i wyszła, głośno zatrzaskując drzwi.

Schodziła powoli z klatki schodowej akademika, czekając, iż Romek wybiegnie za nią, dogoni, przeprosi. Potem ruszyła gwałtownie w dół, gryząc wargę z rozpaczy. Minęła portiera i wyszła na ulicę, wprost w objęcia ciepłego, jaskrawego słońca.

Roman choćby nie zauważył, iż Kamila wyszła, iż w ogóle była u niego. Wpatrywał się w wiadomość, w uśmiechniętą twarz na zdjęciu profilowym. To była ona — jego matka. Zmieniona, z resztkami dawnej urody, którą próbowała odzyskać grubą warstwą makijażu. Ale to ona. A on myślał, iż zapomniał jej twarz…

Piętnaście lat temu uważał ją za najpiękniejszą mamę na świecie. Może nie była najlepszą matką, nie czułą tak, jakby tego chciał pięcioletni Romek, ale kochał ją rozpaczliwie i mocno. Jej twarz zatarła się w pamięci, ale do najdrobniejszych szczegółów pamiętał tamten dzień, kiedy widział ją po raz ostatni.

Stała przed lustrem — wysoka, szczupła, w obcisłej niebieskiej sukience. Szur, szur — szczotka przesuwała się po jedwabistych, lśniących włosach. Matka odrzuciła je na plecy, potrząsnęła głową, odłożyła szczotkę i spojrzała z góry na Romana, który zadarł głowę w jej stronę.

Coś było nie tak tego ranka. Nie poganiała go, nie krzyczała, żeby się spieszył, bo spóźnią się do przedszkola. Nie nazywała go marudą ani leniem, który drenuje jej nerwy swoją powolnością. Tym razem się nie spieszyła. I to właśnie napawało Romana narastającym niepokojem.

Chciał zapytać, dlaczego się tak wystroiła, czy naprawdę idą do przedszkola, ale matka znów odwróciła się do lustra, przyjrzała sobie, rozprostowała niewidzialne fałdki na sukience dłońmi.

— Gotowy? — W jej głosie zabrzmiało coś, jakby potknęła się we własnych słowach.

— Idziemy do przedszkola? — spytał Romek.

— Tak. Tylko do innego.

Romek spojrzał na nią zdziwiony.

— Tak trzeba — powiedziała stanowczo, zamykając temat. — Chodź.

I Romek poszedł, biegnąc, by nadążyć. To, iż matka nie oglądała się za siebie, nie krzyczała na niego, jak zwykle, tylko pogłębiało jego niepokój. Coś dziś było zupełnie inaczej.

Jechali długo samochodem. Romek widział przez okno, jak wysokie kamienice ustąpiły miejsca parterowym domom, a potem drewnianym chatom. Przy drodze stały niebiesko-zielone wiaty przystanków.

Samochód zatrzymał się przed żelazną bramą dużego, trzypiętrowego budynku. „To wcale nie wygląda jak przedszkole” — pomyślał Romek.

Szli szeroką ścieżką do głównego wejścia, gdzie obok drzwi wisiała niebieska tabliczka — nie czerwona, jak w jego przedszkolu. Romek nie umiał czytać, ale gdyby umiał, zobaczyłby, iż to nie przedszkole, tylko dom dziecka.

Potem szli długim, jasnym korytarzem, który pachniał mleczną kaszą. „Gdzie są dzieci?” — chciał zapytać, ale weszli już do gabinetu zawalonego szafkami pełnymi papierów i grubych teczek.

— Witaj, Roman Kowalski — starsza, siwowłosa kobieta spojrzała na niego uważnie.

W jej wzroku dostrzegł coś — współczucie? Oskarżenie?

— No cóż. Myślę, iż zdążyliście się pożegnać. Możesz iść — powiedziała do matki, ledwo na nią patrząc, a potem znów na Romka.

— Chodź. Poznam cię z dziećmi. — Jej dłoń była twarda i sucha.

Romek wyrwał rękę i wybiegł z gabinetu. W korytarzu było pusto — matka już odeszła. W powietrzu unosił się tylko ledwo wyczuwalny zapach jej perfum. Najpiękniejszy zapach na świecie. Odnalazłby ją po nim, ale twarda ręka znów złapała go za nadgarstek i zawiodła gdzieś dalej.

— Mamo! Mamo! Puśćcie mnie! — wyrywał się Romek, nagle rozumiejąc, iż matka go zdradziła, porzuciła w tym wielkim domu.

Drżał od nieznoszonej samotności i pustki.

Nie interesowały go zabawki ani inne dzieci, które patrzyły na niego z ciekawością. Cały dzień stał przy oknie, czekając, aż na ścieżce przed budynkiem pojawi się jego matka.

Czekał na nią każdego dnia, aż około dziesiątego roku życia zrozumiał, iż nie przyjdzie. Jej twarz zatarła się we mgle, zapach perfum zniknął z pamięci.

Uczył się dobrze. Dla niej. Gdyby jednak wróciła, nie chciałby jej zawieść. Jako jedyny z domu dziecka dostał się na studia. Dano mu pokój w akademiku. Dziwnie było dzielić go tylko z jednym współlokatorzem — w domu dziecka w sypialni stało szesnaście łóżek.

Gdy myślał o matce, zawsze przypominał sobie tamten dzień. Jak czesała włosy przed lustrem, jak długo jechali, swoją rozpacz i panikę.

Nie szukał jej. Po co? Porzuciła go i nigdy nie przyszła. A dziś dostał krótką wiadomość. I nieRoman westchnął ciężko i zamknął laptop, czując, iż pewnych ran nigdy nie da się całkiem zabliźnić, ale może już czas przestać żyć przeszłością.

Idź do oryginalnego materiału