**Dziennik, 15 października**
Taksówka sunęła po mokrym od jesiennego deszczu asfalcie. Starszy kierowca powiódł auto znanymi uliczkami miasta, od czasu do czasu spoglądając w lusterko na pasażerów.
Młoda kobieta trzymała na rękach dziecko, może półroczne. Adres, który podali, nieco go zaniepokoił – miejski dom dziecka.
Wyglądali na szczęśliwą parę: on – wysoki, postawny wojskowy w mundurze porucznika lotnictwa, ona… Po prostu piękna, z niebieskimi oczami i blond włosami opadającymi na ramiona.
— Krzyś, kwiaty! — przypomniała, zwracając się do męża.
— Pamiętam, Aniu, pamiętam — odparł, po czym poprosił kierowcę: — Proszę zatrzymać się przy kwiaciarni.
Wojskowy wysiadł, nie zważając na wiatr, i ruszył do sklepu. Kierowca śledził go wzrokiem i zapytał:
— Mąż?
— Mąż — uśmiechnęła się, poprawiając czapeczkę na główce dziecka.
— Piękne macie dziecko, wy też wyglądacie na porządnych ludzi. Po co więc do domu dziecka? — w głosie kierowcy zabrzmiała nutka wyrzutu.
Młoda matka nie od razu zrozumiała, ale gdy dotarło do niej, co miał na myśli, oczy jej się rozszerzyły i tylko szepnęła:
— Boże… Co pan sobie pomyślał?
— A no tak… W dzisiejszych czasach różnie bywa — spojrzał na nią łagodniej. — Więc po co tam jedziecie?
— Ja tam dorastałam. Siedem lat, aż mnie adoptowano. A mój mąż, Krzysztof, też tam spędził cztery lata.
— U pani Haliny? — kierowca szeroko się uśmiechnął. — Ach, więc o to chodzi! I od razu po przyjeździe do niej? Brawo!
— Zna ją pan? — kobieta spojrzała na niego z zaciekawieniem.
— A kto jej nie zna!
Kierowca miał ochotę opowiedzieć więcej, ale drzwi taksówki się otworzyły i do środka wtargnął olbrzymi bukiet róż w dłoniach wojskowego.
— Ania, popatrz, jakie cuda rosną w naszym mieście! — Krzysztof promieniał dumą.
— Krzysiu! — zachwyciła się Anna. — choćby mi takich róż nigdy nie dałeś!
— Nie gniewaj się — bronił się — takie róże tylko u nas! A kiedy ostatnio byliśmy tu razem?
— Razem? Jedenaście lat temu…
…Pani Halina siedziała w swoim gabinecie, otulona w wełniany szal. W budynku było ciepło, ale szal był tak miękki, tak dobrze otulał ramiona, iż nie chciało się go zdejmować.
Miała wolną chwilę: starsze dzieci w szkole, młodsze na drzemce. W domu dziecka panowała niecodzienna cisza, tylko w kuchni pobrzękiwały garnki – przygotowywano obiad.
Przeglądała album ze zdjęciami. Twarze… Twarze dzieci, chłopców i dziewczynek, młodych ludzi… Wychowankowie. Każdego pamiętała po imieniu, choćby dorosłych nazywała tak jak dawniej: Sławeczku, Małgosiu, Wojtusiu…
A tu – Ania Nowak, teraz już Kowalska. Adoptował ją dobroduszny lekarz, Tomasz, pamięta, to było z piętnaście lat temu…
A tu – Krzyś. Gdzie ty teraz jesteś, Krzysiu? Skończył szkołę wojskową, został pilotem. Zdjęcie: młodziutki w mundurze, a przecież w dzieciństwie marzył, by zostać weterynarzem, jak doktor Marek. Marek też zabrał kawał serca, psotnik, ale nie na darmo…
Ciche kroki na korytarzu. Kto to może być? Pukanie do drzwi.
— Proszę! — O Boże! Ogromny bukiet róż! A kto za nim?
— Krzysiu! Krysiu, mój drogi! — Bukiet upadł na podłogę. — Gdzieżeś ty bywał tak długo?
— Pani Halino, no przecież jestem. Nie pisałem, ale nie zawsze się dało… Nie jestem sam. Oto moja żona. I córeczka – Halszka.
— Ania… Aniu! Czy to ty? Weź dziecko, Krzysiu! Daj nam się przytulić…
Gdy emocje opadły, goście zdjęli płaszcze, śpiące dziecko położyli na kanapie, a sami usiedli przy stole.
— Jak wam się udało zachować te uczucia? Tak długo w rozłące… Tomasz mi o was opowiadał, bardzo ciepło o tobie mówił, Krzysiu.
— Dałem Ani słowo, pani Halino. A ja słowa dotrzymuję!
— Kiedyś już to słyszałam — zaśmiała się ciepło. — Aniu, a jak u ciebie?
— Szczęśliwie, pani Halino! — Jej twarz mówiła prawdę. — Skończyłam medycynę, razem z braćmi, Jackiem i Darkiem. A wiesz, iż nie pozwolą mi krzywdy zrobić. Teraz jestem pediatrą, jak tata. A z Krzysiem zawsze byliśmy blisko, choćby w rozłące… A to nasza córeczka, Halszka – imię choćby nie było dyskusji.
— Witaj, Halszko — pochyliła się nad śpiącym dzieckiem. — Niech ci Bóg da szczęście. A dziadek już widział wnuczkę?
— Jeszcze nie, pani Halino, od razu do was… — Anna uśmiechnęła się zawstydzona.
— Zadzwońcie do niego, uprzedźcie, bo Tomaszowi i Ewie serce pęknie z nagłej radości. — Pani Halina zwróciła się do Krzysztofa z figlarnym uśmiechem:
— No to przywitaj się z Mamcią, ona cię już dawno wypatruje.
Krzysztof odwrócił się na krześle i zastygł. Na podłodze, metr od niego, wpatrywała się w niego trójkolorowa kotka. W piersi ścisnęło go tak samo, jak w dzieciństwie, w opuszczonym domu, gdzie ją pierwszy raz spotkał.
W końcu kotka powoli mrugnęła, wstała i podeszła. Wskoczyła mu na kolana, stanęła na tylnych łapkach, a przednie położyła na epoletach porucznika, pocierając pyszczkiem o jego twarz, bez przerwy mrucząc.
— Mamo, Mamusiu — głaskał jej miękkie futro, wtulając twarz w jej puszystą sierść. — Nigdy cię nie zapomniałem — szeptał. — Gdyby nie ty…
— Połowę dzieci ona wychowała — opowiadała pani Halina. — Wszyscy ją pamiętają. Rok temu, gdy zachorowała na nowotwór, cały dom dziecka stał pod kliniką doktora Marka, gdy ją operował. Wszystko dobrze się skończyło, dzięki Bogu…
Na kanapie poruszyła się i zapłakała mała Halszka. Kotka, przepraszająco pomrukując, zeskoczyła z kolan Krzysztofa i wskoczyła na sofę. Położyła się obok, mrucząc, a dziecko ucichło.
— Nied”…I tak odjechaliśmy wieczorem, obiecując pani Halinie i dzieciom, iż wrócimy, zanim wyjedziemy z miasta, bo w końcu najważniejsze to dotrzymywać słowa – tego nauczyła nas właśnie ta kobieta i ta kotka, która swoim ciepłem zagrzewała nasze dziecięce serca.”