Taksówka sunęła cicho po mokrych od jesiennego deszczu ulicach. Starszy kierowca powiódł wzrokiem po znanych mu dobrze drogach, spoglądając ukradkiem w lusterko na swoich pasażerów.
Młoda kobieta trzymała na rękach niemowlę, może półroczne. Adres, który podali – lokalny dom dziecka – trochę go zaniepokoił.
Rodzice dziecka wyglądali na szczęśliwą parę: on – wysoki, postawny wojskowy w mundurze porucznika lotnictwa, ona… Po prostu piękna, z ogromnymi niebieskimi oczami i jasnymi włosami opadającymi na ramiona.
— Krzysiu, kwiaty! — przypomniała, zwracając się do żołnierza.
— Pamiętam, Kasiu, pamiętam — odparł i poprosił kierowcę: — Proszę zatrzymać się przy kwiaciarni.
Wojskowy wysiadł, nie zważając na wiatr, i ruszył w stronę sklepu. Kierowca śledził go wzrokiem, po czym spytał:
— Mąż?
— Mąż — uśmiechnęła się radośnie, poprawiając czapeczkę dziecku.
— Piękne dziecko, wy też wyglądacie na porządnych ludzi. To czemu do domu dziecka? — zapytał z lekkim wyrzutem.
Młoda matka nie od razu zrozumiała, ale gdy dotarło do niej, co sugerował, jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
— Boże… Co pan sobie pomyślał?!
— No tak tylko… Wie pani, różnie bywa — spojrzał na nią łagodniej. — Więc czemu?
— Tu się wychowywałam. Siedem lat, później mnie adoptowano. A mój Krzysiek — cztery lata też tu spędził.
— U pani Haliny? — twarz kierowcy rozjaśniła się. — No to co innego! I od razu z pociągu do niej? Szacuneczek!
— Zna ją pan? — kobieta spojrzała na niego z zaciekawieniem.
— A kto jej nie zna!
Kierowca zamierzał opowiedzieć więcej, ale drzwi taksówki się otworzyły i do środka wpłynął ogromny bukit róż trzymany przez żołnierza.
— Kasieńka, zobacz, co w naszym mieście mają za cuda! — mężczyzna promieniał dumą.
— Krysiu! — zachwyciła się Kasia. — choćby mi takich nigdy nie dałeś!
— No nie obrażaj się — bronił się Krzysztof. — Mówię ci, takie róże tylko u nas! A kiedy ostatnio byliśmy tu razem?
— Razem? Jedenaście lat temu…
…
Pani Halina siedziała za biurkiem w swoim gabinecie, owinięta w puszysty szal. W budynku było ciepło, ale szal był tak miękki, tak dobrze otulał ramiona, iż nie chciała go zdejmować.
Miała chwilę wytchnienia: starsze dzieci w szkole, młodsze spały po obiedzie. W domu dziecka panowała niecodzienna cisza, tylko w kuchni pobrzękiwały garnki — przygotowywano posiłek.
Przewracała strony albumu ze zdjęciami. Twarze… Twarze chłopców i dziewczynek, młodych ludzi. Wychowankowie. Każdego pamiętała po imieniu, choćby dorosłych nazywała tak jak dawniej — Krzysiu, Małgosiu, Zosieńka…
A tutaj — Kasia Nowak, a adekwatnie już Kowalska. Dobry człowiek, pan Jan, adoptował ją… Minęło z piętnaście lat…
A tu — Krzysiek. Gdzie ty jesteś, Krzysiu? Skończył szkołę wojskową, został pilotem. Na zdjęciu — mundur, dystynkcje, a przecież jako dziecko marzył, by leczyć zwierzęta, jak doktor Marek. Marek też zabrał kawałek jej serca, urwis, ale warto było…
Ciche kroki na korytarzu. Kto to może być? Pukanie do drzwi:
— Proszę! — O Jezu! Ogromny bukit róż! A kto za nimi?
— Krzysiu! Krysiu, mój złoty! — Bukit upadł na podłogę. — Gdzieś ty się podziewał, chłopcze?!
— Pani Halinko, no przecież jestem. Nie pisałem… no, nie zawsze się dało. Ale nie jestem sam. Oto — moja żona. I córeczka… Hania.
— Kasia… Kasiu! To naprawdę ty? Weź dziecko, Krzysiu! Daj się przytulić!
Gdy emocje opadły, goście zdjęli płaszcze, śpiące dziecko położyli na kanapie, a sami zasiedli przy stole.
— Jak wy to, dzieci, przetrwaliście? Tak długo w rozłące… Pan Jan mi o was opowiadał, ciepło o tobie mówił, Krzysiu.
— Dałem Kasi słowo, pani Halinko. A ja słowa dotrzymuję!
— Już kiedyś to słyszałam — zaśmiała się łagodnie. — Kasiu, a u ciebie jak?
— Szczęśliwie, pani Halinko! — Jej twarz nie kłamała. — Skończyłam medycynę, razem z Jackiem i Tomkiem, moimi braćmi. A wiesz, iż nikt mnie nie obrazi przy nich? Teraz jestem pediatrą, jak tata. A z Krzysiem zawsze byliśmy blisko, choćby gdy dzieliła nas odległość… A to nasza córeczka, Hania — imię choćby nie podlegało dyskusji.
— Witaj, Haniu — pani Halina pochyliła się nad śpiącym dzieckiem. — Niech ci Bóg da szczęście. A dziadek już widział wnuczkę?
— Jeszcze nie, pani Halinko, najpierw do was… — Kasia uśmiechnęła się zawstydzona.
— Zadzwońcie do niego ode mnie, uprzedźcie, bo serce pana Jana i Ewy nie wytrzyma z wrażenia — pani Halina zwróciła się do Krzysztofa z figlarnym uśmiechem:
— No to przywitaj się z Mamcią, dawno cię nie widziała.
Krzysztof odwrócił się na krześle i zastygł. Na podłodze, metr od niego, wpatrywała się w niego trójkolorowa kotka. W piersi ścisnęło go tak samo, jak w dzieciństwie, w opuszczonym domu, gdzie pierwszy raz ją spotkał.
W końcu kotka powoli mrugnęła, wstała i podeszła. Wskoczyła mu na kolana, wspięła się i łapami dotknęła epoletów porucznika, pocierając pyszczkiem o jego twarz, wciąż mrucząc.
— Mamo, Mamciu — głaskał ją po miękkiej sierści, chowając twarz w futrze. — Nigdy cię nie zapomniałem — szepnął do ucha. — Gdyby nie ty…
— Połowę dzieci ona wychowała — opowiadała pani Halina. — Wszyscy ją pamiętają. Rok temu, gdy zachorowała na nowotwór, cały dom dziecka stał pod kliniką doktora Marka, gdy ją operował. Wszystko się udało, dzięki Bogu…
Na kanapie poruszyła się mała Hania. Kotka, przepraszająco pomrukując, zeskoczyła z kolan i wskoczyła obok niej. Położyła się, mrucząc, a dziecko się uspokoiło.
— niedługo razem z nią pójdziemy na emeryturę — westchnPani Halina spojrzała na nich z czułością, wiedząc, iż ich miłość i dom dziecka zawsze będą ich prawdziwym domem, gdzie serca pozostaną na zawsze.