„Nie zabierzesz mnie do siebie?” — zapytała matka z wyrzutem. Ale ja już znałam odpowiedź…
Nazywam się Katarzyna. Mam trzydzieści osiem lat i jestem zamężna od piętnastu. Z mężem, Jakubem, mamy syna, dobre mieszkanie i, wydawałoby się, wszystko, o czym można marzyć. Ale jest jedna rzecz, która wciąż boli — to moja mama. A adekwatnie jej wojna z moim mężem, która trwa już ponad dekadę.
Jakub przyjechał do naszego miasta z małej wsi. Marzył o studiach, ale za pierwszym razem się nie dostał i zatrudnił się jako hydraulik, żeby jakoś przeżyć. Mieszkał w akademiku, pracował, nie narzekał. W końcu dostał się na uczelnię. Pracy nie rzucił — stał się świetnym fachowcem, poszukiwanym. Na studiach się poznaliśmy. Byłam rok starsza, ale między nami zaiskrzyło.
Gdy skończyłam studia, postanowiliśmy się pobrać. Ale moja mama była stanowczo przeciwna.
— Hydraulik? Zwariowałaś! Wieśniak bez mieszkania, bez perspektyw! — oburzała się.
Udało mi się przekonać ją, żeby pozwoliła nam zamieszkać u niej — tymczasowo, dopóki Jakub nie skończy studiów. Mama zgodziła się niechętnie, z kwaśną miną. Od początku nie akceptowała Jakuba, choć on się starał. W pierwszych tygodniach naprawił w mieszkaniu wszystko, co się dało: kran, kuchenkę, choćby balkonowe drzwi, które od lat nie domykały się. A w zamian — chłód i pretensje.
— Nie zamierzam cię, chłopcze, meldować u siebie! — rzuciła pewnego dnia. Na co Jakub spokojnie odparł: — I nie proszę.
Starał się. Codziennie. Wszysta znosił. Ale widziałam, jak to go niszczy. A potem zaszłam w ciążę… I stało się to, czego się baliśmy.
— Oszalałaś! Rodzić dzieci temu wieśniakowi?! Ledwo go znoszę w swoim mieszkaniu! — krzyknęła mama.
Jakub to usłyszał. W milczeniu spakował swoje rzeczy. Podeszł do mnie i powiedział:
— Albo idziesz ze mną, albo wychodzę sam. Ale pod jednym dachem z twoją matką dłużej nie zostanę.
Wyszłam. Wynieśliśmy się do jego maleńkiego pokoju w akademiku. Urodził się syn. Było ciężko. Ale nigdy nie żałowałam. Jakub pracował, studiował, dorabiał. Po dwóch latach kupiliśmy pierwsze kawalerki, potem większe mieszkanie. Teraz mamy przestronne „trzypokojowe”. Jakub jest inżynierem w dużej fabryce, zarabia dobrze. Wciąż dorabia, bo ma złote ręce i klientów bez liku.
Ale od tamtej pory Jakub ani razu nie przekroczył progu mieszkania mojej matki. Nie przyszedł na żadne święto, nie spotkaliśmy się choćby przypadkiem na ulicy. Powiedział stanowczo:
— Nie chcę jej widzieć. Mogę pomóc finansowo, opłacić potrzeby. Ale nic więcej. Niech nie liczy na moją obecność ani rozmowy.
Mama długo tego nie rozumiała. Do dziś się obraża:
— Będziesz tak na smyczy u męża? A jeżeli zachoruję? jeżeli nie będę mogła sobie sama poradzić? I to też mnie zostawisz?
Wróciłam do domu z tym pytaniem i cicho zapytałam Jakuba:
— A jeżeli naprawdę… nie da rady sama?
Nie wahał się:
— Zatrudnimy opiekunkę. Będziesz ją odwiedzać. Wszystko będzie godnie, ale bez jej obecności w naszym życiu. Moja granica to twój próg.
Zastanowiłam się. I zrozumiałam — ma rację. Nie musi wybaczać komuś, kto go upokarzał. Nie musi naprawiać jej kranów, jeżeli kiedyś drwiła z tego, iż jest hydraulikiem. On dorósł. On się zmienił. A ona — nie.
Ostatnio znów dzwoniła. Krzyczała, iż w łazience przecieka rura, a ja choćby nie poprosiłam Jakuba, żeby zajrzał.
— Mamo — powiedziałam spokojnie — Jakub przesłał ci pieniądze. Wezwij hydraulika.
Rozłączyła się. Obrażona. Ale nie żałuję.
Czasem myślę, iż tamtej nocy, gdy wyszłam z Jakubem do akademika, podjęłam najważniejszą decyzję w życiu. Wybrałam rodzinę. Wybrałam człowieka, który nigdy nie zawiódł. Który wyniósł nas i syna na swoje, zbudował wszystko od zera i nie pozwolił się złamać. I ja już nie pozwolę go łamać.
Niech mama się obraża. Miała czas — i szansę. Ale nie chciała skorzystać.
Czasem trzymanie dystansu to nie brak miłości, ale jedyny sposób, by chronić to, co najważniejsze.