„A dlaczego ja mam ci dziękować? To w końcu twoje wnuczki!” — synowa zniszczyła wszystko, co między nami było dobre.
Nazywam się Halina Nowak, mam sześćdziesiąt dwa lata, mieszkam w Poznaniu. Mam jednego syna — Jakuba. Kilka lat temu ożenił się z Kingą. Dziewczyna wydawała się sympatyczna, z dobrej rodziny. Jako matka starałam się nie wtrącać — to ich życie, ich zasady, ich sprawy. Na początku widywałyśmy się z Kingą tylko przy okazji świąt. Nie narzucałam się, nie dawałam rad, gdy nikt o nie nie prosił. Cieszyłam się po prostu, iż mój syn jest szczęśliwy.
Kiedy urodziła się ich pierwsza córeczka, Zosia, sama zaproponowałam pomoc. Pamiętam, jak Kinga wyglądała na zmęczoną, z sińcami pod oczami. Przychodziłam po swoim dyżurze i zajmowałam się malutką, żeby młoda mama mogła trochę odsapnąć. Kinga nie musiała prosić — zaoferowałam się sama. Nie było to dla mnie problemem, bo to przecież moja wnuczka, moja krew.
Mama Kingi, nawiasem mówiąc, od początku nie garnęła się do pomocy. Wpadała raz na kilka miesięcy, przynosiła pudełko czekoladek i znikała po godzinie. Żadnych pieluch, żadnej troski, żadnych nieprzespanych nocy. Ale nie komentowałam tego, żeby nie popsuć relacji z Kingą. Myślałam — może nie ma jak, może zdrowie nie pozwala, może praca. Cierpliwie znosiłam.
Gdy na świat przyszła druga dziewczynka, Hania, zrobiło się jeszcze trudniej. Kinga już sobie nie radziła, szczególnie pod koniec ciąży. Wtedy bywałam u nich praktycznie codziennie — spacerowałam z Zosią, gotowałam, zmywałam, prasowałam dziecięce ubranka. A potem… potem wpadli na pomysł, który był nie do przyjęcia.
Kinga miała wracać do pracy po macierzyńskim. A dzieci nie miały z kim zostać. I wiecie, co wymyślili? Poprosili, żebym wzięła urlop bezpłatny — „na swoje macierzyńskie”, jak to ujęła synowa — żebym zajmowała się wnuczkami, gdy oni będą w pracy. Na początku odmówiłam. Ale Jakub, mój syn, tak mnie prosił, iż serce mi się skurczyło. W końcu się zgodziłam.
Cały rok zajmowałam się wnuczkami. Czasem przywozili je chore — z gorączką, z katarem. Noce bez snu, dni pełne zabawy, karmienia, spacerów, prania i leczenia. Na jedzenie wydawałam swoje oszczędności. Do apteki biegałam sama. Byłam tak zmęczona… Ale pomagałam dalej, bo myślałam: rodzina to wspólnota, w której każdy się wspiera.
Ostatnio zaczęłam mówić o remoncie. Moje mieszkanie dawno potrzebuje odświeżenia — tynk się sypie, tapety odchodzą. Poprosiłam Jakuba i Kingę o pomoc — nie o całą sumę, chociaż o część. I usłyszałam:
— Mamy dwoje dzieci, mamo, nie damy rady. Pieniędzy brakuje.
A ja nie wytrzymałam:
— To ja wam cały rok pomagałam, wasze dzieci karmiłam za swoje! Może teraz chociaż trochę mi pomożecie?
Wtedy Kinga spojrzała na mnie zdziwiona i powiedziała:
— A adekwatnie dlaczego mam ci za to dziękować? To przecież twoje wnuczki. Powinnaś to robić!
Jakby mnie ktoś obuchem w głowę uderzył. Stałam, nie wierząc własnym uszom. A mama Kingi, ta, która zawsze stała z boku — to nie jest babcia? Dlaczego nikt jej nie wyrzuca, iż nie pomaga?
Tego dnia podjęłam decyzję. Nie będę już ich „domową nianią na żądanie”. Nie zabiorę dzieci, gdy będą chore. Nie będę gotować bigosu, prać skarpet i czytać bajek do późna. Jestem babcią, nie sprzątaczką. Ja też jestem człowiekiem. Mam swoje potrzeby, swoje marzenia.
Teraz widuję wnuczki tylko wtedy, gdy mam na to ochotę. Syn oczywiście potem przyszedł, przepraszał, tłumaczył, iż Kinga się nie— powiedział coś o emocjach i nerwach, ale dla mnie sprawa była już zamknięta.